O kiepskim humorze.
Idź się przejść, głupi komputerze kasowaczu! Kto mnie przechowa na weekend, ja naprawdę nie chcę być chrzestną! Błagam!
Kolejny nudny blog o życiu
Idź się przejść, głupi komputerze kasowaczu! Kto mnie przechowa na weekend, ja naprawdę nie chcę być chrzestną! Błagam!
Czułam to, po prostu to czułam wszystkimi porami mojej skóry! Wiedziałam, że tak skończy się historia ciąży ciotki Asi. Przed chwilą mama podszepnęła mi radosną nowinę, że wspomniana ciotka nosi się z zamiarem poproszenia mnie na matkę chrzestną jej nowo narodzonej córki Zuzanny. Jakim prawem?! I co, ja mam teraz udawać, że świetnie się znam z ciotką Joanną, że w ogóle jestem zainteresowana tym maleństwem? Nie jestem, ale to nic osobistego. Przecież to jakieś szaleństwo! Ja mam dopiero 18 lat, jestem gówniarą! Nie zacznę przecież ni stąd ni zowąd zachodzić do niej na obiadki by pozachwycać się małą, posłuchać o kolorze kupki, nie będę kupować jej zabawek, ani wysyłać kartek na urodziny! Paranoja! Czy ona nie ma już koleżanek? Co ja mam teraz zrobić? Przecież lada dzień tu przyjdzie! Wybierze moment, w którym najmniej się będę spodziewać i mnie złapie! Boże Najdroższy, uchowaj! Oszczędź mi tej przyjemności. Może za jakiś czas, ale nie w najbliższym stuleciu! To najpodlejsze co można człowiekowi zrobić, poprosić go na rodzica chrzestnego. Oni naprawdę chcą żebym wyłysiała, zdechła z niewyspania! Z domu mam uciec? Na drugą stronę lustra najlepiej. Jak oni mogli... Myślałam, że po tym jak pani w bibliotece stwierdziła, że mój temat na prezentację maturalną nadaje się na pracę magisterską i ona nie ma żadnego pomysłu na bibliografię("Scharakteryzuj zjawisko puryzmu i liberalizmu językowego we współczesnej polszczyźnie mówionej." - zostało około 2 tygodni do ostatecznego zatwierdzenia deklaracji) nic mnie bardziej nie przybije, lecz los zadrwił ze mnie okrutnie. Pięknie! Pięknie potrafisz pastwić się nade mną, losie! Bardziej niezręcznej sytuacji nawet moja wybujała wyobraźnia by nie stworzyła, chociaż paradoksalnie, nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało, że to właśnie moja obawa przed byciem chrzestną pojawiła się wcześniej niźli ciotka wpadła na ten pomysł. Katastrofa.
A wydawało mi się, że lubię dzieci, zabawne!
Przyszedł kubek... jest ciężki i nieporęczny, on też jest po złej stronie mocy.
Dobry Boże! Słyszeliście? Czesi legalizują narkotyki. Mało, bo mało, ale z pewnością zaroi się tam teraz od gówniarzerii żądnej wrażeń! To nie brzmi dobrze, co raz mniej mi się podobają ci nasi południowi sąsiedzi:/ Co ten Klaus tam najlepszego wyprawia? Ogólnie to jestem za legalizacją narkotyków (kto chce niech się truje), ale nie w Czechach i nie w te wakacje! Szybko, napiszmy petycję do Klausa!
Bulwers miesiąca.
Właśnie mi notkę skasowało :/ Ale nie będę nikogo gryźć. To już ten etap, w którym jest się bezsilnym wobec ogromu zła jakie zostało we mnie wymierzone. No tak, ale jeśli nie powtórzę tego co już pisałam, to się okaże, że tak naprawdę nie mam nic do powiedzenia. Tak jak w tytule, mam na pieńku z oświatą, zimą i dodajmy do tego jeszcze kurierów GLS - u (zapamiętajcie: GLS - u!), którzy, zawsze wybiorą sobie taką godzinę na dostarczenie przesyłki, żeby przypadkiem was, ani nikogo z waszej rodziny nie było w domu, albo żebyście właśnie roznegliżowani szykowali się do kąpieli i niechcący nie zdążyli im otworzyć. Widocznie taką mają politykę chłopaki. A paczki tej wyczekiwałam jeszcze przed świętami, po świętach właściwie całe dnie siedziałam z nosem przy szybie i nic, a teraz, gdy przyszła, musiałam się fatygować na sam koniec tej przytłaczającej metropolii zwanej Olsztynem, by łaskawie została mi wydana! Foch! Foch! Foch! Foch!
W ogóle, przesyłka przyszła, ale bez kubka termicznego... Oczywiście wiedziałam o tym wcześniej, ponoć tym ze sklepu przysłali kubki uszkodzone, więc to i lepiej, że mnie nie wpuścili w kanał, ale przez to doszła dodatkowa fatyga... Jak zaczęłam się nad tymi kubkami zastanawiać, to w końcu naciągnęłam się na taki przeznaczony do warunków ekstremalnych, co za tym idzie odpowiednio droższy, dodać do tego koszty przesyłki... czuje się wydupczona, zwyczajnie. Na co mi kubek, który trzyma ciepło przez 6 godzin? Niemądre dziecko... W ogóle nie powinnam robić zakupów w godzinach nocnych, wtedy nabieram dziwnego przekonania, że wszystko mi się przyda. Tu trzeba powiedzieć stop! Jak tak dalej pójdzie, to nie uzbieram na mojego uroczego Garmina i jak ja wtenczas trafię do Czech? A tam, się pieszczę zwyczajnie ze sobą, a to przecież ma być taka podróż - inicjacja, zasmakowanie życia (wam też to kiczowato brzmi?) w spartańskich warunkach. Co to za sztuka dojechać z nosem w ekranie GPS - u (nie GLS - u)
Z rzeczy najważniejszych mam już niemal komplet. Jest namiot (5), karimata (1) jest, jest menażka (2), plastikowy widelec z funkcją łyżki i noża (3), jest ręcznik szybkoschnący (4), scyzoryk (7) i lampka na czoło (6), żeby udawać kosmitę. Muszę jeszcze zamówić sakwy rowerowe, ale nie podoba mi się ich cena. Za 35 litrów i względna nieprzemakalność życzą sobie 220 złotych, do tego należy jeszcze doliczyć bagażnik za połowę tej kwoty i koszty wysyłki. Dla mnie to lekkie zdzierstwo, ale przez wrodzony snobizm i tak tego zakupu dokonam. Może uda się uniknąć kosztów wysyłki, bo szczęśliwie siedzibę ( co mi tu podkreśla, że niby siedzibęęę? przez ę? Dziwne rzeczy!) mają w Białymstoku, który jest regularnie odwiedzany przez mojego brata, mam nadzieję... I tak to się sytuacja przedstawia. Poniżej zamieszczam zdjęcie, żeby nie było, że to tylko moje czcze przechwałki, przygotowania idą pełną parą, a z pewnością lepiej niż w sprawie matury, aaale cichooo szaaaa!:)
W rogu Herling - Grudziński, żeby nie było:)
Administratorzy tego portalu albo wyjechali na długie wakacje, albo mają bardzo dobrą pamięć i wciąż w sercu trzymają urazę za moje słowa, w których nazywałam stronę blogi.pl wielkim śmietnikiem. Jakiś dłuższy czas temu wysłałam im wiadomość z uwagą, że nie mogę upublicznić pewnej-dziewczynki (byłego bloga) i proszę o pomoc, lecz nie spotkało się to z żadnym odzewem. Pomyślałam, że to może być znak; "pewna-dziewczynka" to był pewien fajny okres w moim życiu, lecz widocznie właśnie się skończył, teraz czeka mnie coś nowego, a nowe rzeczy również potrzebują oprawy. Jest więc "pomidorova18".
Nie powinnam tu zbyt długo siedzieć, bo Herling-Grudziński na mnie czeka, jakieś 170 stron, więc wieczór mam z głowy. Nie pociąga mnie zbytnio ta książka, oczywiście, jak każde świadectwo jest godna uwagi, ale... że tak zacytuję inną nie pociągająca mnie książkę zwyczajnie "nie zachwyca". Tak, więc pochwaliliśmy się już znajomością lektur, to teraz może wróćmy do relacji ze świąt, chociaż jak już wspomniałam będę się musiała czasowo ograniczyć.
Ogólnie mówiąc ostatnie 2 tygodnie to było dla mnie traumatyczne przeżycie. Tutaj jeszcze nie wspominałam, ale na którymś z moich kilkunastu byłych blogów z pewnością już pisałam, że jestem (może bardziej byłam, ale się nie poddaję!) na diecie. Całkiem rozsądnie rozpisana i nieskomplikowana pomogła mi schudnąć 7 kg. Zeszłam poniżej 70 kg (wzrost 165) i rzeczywiście zaczynałam wyglądać jak człowiek, głowę w każdym razie nosiłam juz wyżej, ale jak co roku przyszły święta. To był sprawdzian silnej woli, który całkowicie oblałam. Z godziny na godzinę korygowałam swoje założenia. Najpierw z wigilijnej wieczerzy u dziadków mój brzuch miał wynieść jedynie kilka pierogów z kapustą i grzybami, by do końca dnia już nic więcej się w nim nie znalazło (sytuację utrudniał fakt, że w mojej rodzinie organizowane są dwie wigilie - skomplikowana sprawa), ale nie wyszło. Jak zaczęłam jeść w okolicach 15:00, tak nie skończyłam do późnych godzin nocnych. Później miałam zrobić sobie głodówkę przez dwa dni świąteczne, lecz skutek był całkiem odwrotny. Jadłam, piłam i cierpiałam z przejedzenia. W następnych dniach doszła do tego frustracja i pomysł, że jeśli wszystkie te świąteczne zapasy zjem jak najszybciej, to jeszcze szybciej, niczym nie kuszona, będę mogła spokojnie wrócić do diety;) Do tej pory nie udało mi się wszystkiego zjeść, ale wczoraj, gdy leżąc w łóżku nie mogłam domacać się kości, o których istnieniu dopiero niedawno, dzięki diecie się dowiedziałam, powiedziałam basta. Miałam dzisiaj jechać na zielonej herbacie, ale okazało się, że dziadek zaprosił nas na obiad (i słynne kotlety babci Krysi), więc nie chciałam się wikłać w zeznania, dlaczego nie jem tylko się patrzę. Tym bardziej, że dziadek ostatnio zorientował się, że niebezpiecznie wychudłam i zaczął snuć domysły, że pewnie łykam jakieś niezidentyfikowane tabletki, które zrujnują mi zdrowie albo co gorsza popadłam w anoreksję. Potem jeszcze dodał, że nie powinnam już się odchudzać, bo będę brzydka, że ja mam tężyznę w genach i tak mi jest najładniej. (!!!!!!!!!) Wiem, że dziadek nie miał złych intencji, ale niech on już nic nie mówi lepiej, bo tu zaraz jakiś konflikt pokoleń wybuchnie. Tężyznę mam w genach, ale co to zmienia, prócz tego, że zwyczajnie muszę więcej pracy włożyć w zadbanie o siebie? Mężczyzn nie obchodzi to, co mam w genach, oni widzą to inaczej jesteś szczupła, albo szczupła nie jesteś, więc cię nie widzimy. Cała filozofia. To się zbulserwowałam. Chciałam jakoś bliżej o tych świętach opowiedzieć, ale ciągle zbaczam z tematu. Dodam jeszcze, że te święta mnie wzbogaciły... lecz większość pieniędzy zdołałam już wydać na rzeczy potrzebne mi na Moją Wielką Czeską Wyprawę i w tym tygodniu spodziewam się inwazji kurierów. Moja mama twierdzi, że w ten sposób szukam sobie męża, ale nie będziemy reagować na takie złośliwe docinki:P
Co tam słychać? Mało mnie interesuje, co "tam" i co "słychać", ale wiadomo, że trzeba jakoś zacząć. Kiedyś się bardzo bulwersowałam na taki początek rozmowy. ale z czasem widać, że człowiek trochę stępiał i nie stać go już na nic bardziej oryginalnego. Ostatnio z racji świąt miałam trochę wolnego, oczywiście nic nie wyszło z moich planów, w których zakładałam, że przeczytam dwie książki (w tym jedną co to się zowie "Europa" i jest autorstwa Normana Davisa - tak, tez się teraz uśmiecham) i nieskończenie wiele stronnic podręczników od historii. Jak wiadomo pociągało mnie to mniej niż Krzysztof Ibisz, więc nie było szans bym cokolwiek z tego zrealizowała. Przede wszystkim w owym czasie zajmowałam się rozregulowywaniem (poprawnie? Jola lojalna, Jola nielojalna?) swojego czasu snu. Polegało to na tym, że do wczesnych godzin porannych siedziałam przed komputerem i Bóg wie na co traciłam czas (Bóg wie, ja wiem, ale się nie przyznaję), po czym wraz ze wschodem słońca (które zimą szczególnie późno się pojawia) kładłam się spać i lichym snem doczekiwałam popołudnia. Własciwie nie byłam zadowolona z takiego obrotu spraw, ale popadłam w taką zaskakującą niemoc, taką bierność i jakby to powiedzieć rozpasanie, że już nawet przestałam próbować wyjść z tego błędnego koła.
Dzisiaj/wczoraj znów poderwałam się do walki, bo wiadomo, że jutro szkoła (jaka to strasznie nieprzyjemna świadomość! Akysz, idźże sobie świadomości!), ale spać mi się nie chce, poleżałam do 3:00 i powiedziałam basta. Tak na chłopski rozum sobie myślę, że to chyba lepiej jak od 3:00 do 22 będę na nogach, bo wtenczas, wieczorem grawitacja będzie bardziej uciążliwa. Tyle tytułem wstępu. Chyba powinnam sobie zacząć notować, co chcę zawrzeć w notce, bo wychodzi z tego coś bardzo nudnego, ale nie chcę wracać do czasów, gdy myślałam w 3 osobie, w gruncie rzeczy chyba nigdy nie przestałam, ale powiedzmy, że jak to sobie wmawiam, to się lepiej czuję. Może streszczę (w moim przypadku to słowo chyba ulega ogromnemu nadużyciu) przebieg zdarzeń ostatnich dwóch tygodni.
W poniedziałek 21 grudnia po raz ostatni poszłam do szkoły, działo się niewiele i jedyne, co można w tym temacie jeszcze dodać, to to, że następnego dnia była klasowa wigilia, na której oczywiście miałam przyjemność nie być. Naprawdę nie rozumiem idei organizowania takich przedsięwzięć, ale tłumaczę to sobie rozporządzeniem ministra, o ile takie w ogóle istnieje. Po pierwsze, komu przy zdrowych zmysłach chce się przychodzić do szkoły w dzień wolny od zajęć dydaktycznych? Po drugie, kto szanujący się chce siedzieć przy jednym stole z pewnym olsztyńskim doktorem? To jakaś chora wizja! Po trzecie... za moich czasów, za tych pięknych czasów, kiedy jeszcze masło było robione z masła, był taki zwyczaj, że mianem wigilii Bożego Narodzenia określano spotkanie w bliskim, rodzinnym gronie, po którym szło się wspólnie na pasterkę. Ważna rzecz: wszystko to działo się 24 grudnia. Dlatego z dużym zaciekawieniem śledzę obecnie dewaluację słowa wigilia, która zgodnie z obecnym trendem obowiązkowo musi się odbyć w każdym zakładzie pracy, placówce edukacyjnej czy każdym serialu(chociaż te seriale są uzasadnione, w końcu to samo życie, ale kompozycyjnie mi się wpasowało:P)! Oczywiście, tłumaczę to sobie zwykłą ludzką skłonnością do wygody; skoro można mieć jeden luźniejszy dzień więcej, to dlaczego nie? Słusznie, też nie jestem zwolennikiem wysiłku, aczkolwiek wolę wykorzystywać ten dzień inaczej. Jest w tych moich żalach jednak trochę z kokietowania (?). Pozornie się z tych wigilii naigrywam, ale w żadnym wypadku nie chcę się przyczynić do ich zniknięcia. W końcu żebym ja miała wolne, ktoś tą wigilie musi zorganizować. Niech żyją klasowe wigilie w takim razie! Jakie to jednak szczęście (że Biedronka jest tak blisko), że ostatnią klasową wigilię w pewnym olsztyńskim liceum mam już za sobą! Ciekawi mnie tylko mina głównej organizatorki całego tego zamieszania, która umownie jest moją koleżanką, a której nie śmiałam powiedzieć w twarz, że nie przyjdę. Właściwie myślę, że już zapomniała, bo choć tak szeroko uśmiecha się w moim towarzystwie, tak naprawdę jej zwisam.
Tak jak wszystkim zresztą, ale to chyba nic osobistego. Te dzieci po prostu są teraz tak chowane, że za grosz szacunku do drugiego człowieka nie mają (powiedziała dobra samarytanka). Głównie uderza mnie to w rozmowach z nimi; Przykładowo zaczynam jakiś temat (nie może być!), opowiadam, opowiadam i tylko patrzę jak w ich oczach wyłącza się słuchanie (och, że przynudzam?) i włącza się automat "kiedy by tu przerwać". Jedna niepotrzebna pauza i już wcinają się z ogromem swoich przeżyć, czasami tak luźno związanych z tematem, że ciężko się zorientować czy nasz stosunkowo szybko przerwany wywód został całkowicie zignorowany czy też jest to jakaś aluzja.
Ostatnio w ogóle przestałam się odzywać na przerwach. Nie żebym chciała kontynuować moją politykę appeasementu i wycofania, ale tak po prostu wychodzi, że jedyne o czym myślę, to gdzie by się schować i ile jeszcze do końca. Ostatnio też z niepokojem śledzę zachowanie człowieka-o-inteligencji-taboretu, odnoszę wrażenie, że nosi się z zamiarem wyznania mi swej wielkiej taboretowej miłości. Coś tam ostatnio miał w opisie na gg, co zwróciło moją uwagę, ale widać było to tak błyskotliwe, że już mi wyleciało z głowy, przede wszystkim jednak zaczyna mnie przerażać, gdy zadaje głupie pytania typu "Alu, co byś zrobiła, gdybyś chciała komuś powiedzieć, że tak bardzo mocno go lubisz" (i w tym momencie patrzy mi w oczy. Na samo to jego "Alu" juz mnie wzdryga). Co bym zrobiła? Cierpiałabym w samotności! Pewnie szczena mi opadnie, jak się okaże, że to wcale nie o mnie chodzi:P Ego mi ucierpi, ale mimo wszystko myślę, że przeważać będzie ulga. Dobrze, w tym miejscu postawimy kropkę, bo ten wpis powoli robi się męczący. Może jak go rozbiję na kilka notek będzie łatwiej dowiedziec się co to się ostatnio działo..