O klasowych wigiliach...
Co tam słychać? Mało mnie interesuje, co "tam" i co "słychać", ale wiadomo, że trzeba jakoś zacząć. Kiedyś się bardzo bulwersowałam na taki początek rozmowy. ale z czasem widać, że człowiek trochę stępiał i nie stać go już na nic bardziej oryginalnego. Ostatnio z racji świąt miałam trochę wolnego, oczywiście nic nie wyszło z moich planów, w których zakładałam, że przeczytam dwie książki (w tym jedną co to się zowie "Europa" i jest autorstwa Normana Davisa - tak, tez się teraz uśmiecham) i nieskończenie wiele stronnic podręczników od historii. Jak wiadomo pociągało mnie to mniej niż Krzysztof Ibisz, więc nie było szans bym cokolwiek z tego zrealizowała. Przede wszystkim w owym czasie zajmowałam się rozregulowywaniem (poprawnie? Jola lojalna, Jola nielojalna?) swojego czasu snu. Polegało to na tym, że do wczesnych godzin porannych siedziałam przed komputerem i Bóg wie na co traciłam czas (Bóg wie, ja wiem, ale się nie przyznaję), po czym wraz ze wschodem słońca (które zimą szczególnie późno się pojawia) kładłam się spać i lichym snem doczekiwałam popołudnia. Własciwie nie byłam zadowolona z takiego obrotu spraw, ale popadłam w taką zaskakującą niemoc, taką bierność i jakby to powiedzieć rozpasanie, że już nawet przestałam próbować wyjść z tego błędnego koła.
Dzisiaj/wczoraj znów poderwałam się do walki, bo wiadomo, że jutro szkoła (jaka to strasznie nieprzyjemna świadomość! Akysz, idźże sobie świadomości!), ale spać mi się nie chce, poleżałam do 3:00 i powiedziałam basta. Tak na chłopski rozum sobie myślę, że to chyba lepiej jak od 3:00 do 22 będę na nogach, bo wtenczas, wieczorem grawitacja będzie bardziej uciążliwa. Tyle tytułem wstępu. Chyba powinnam sobie zacząć notować, co chcę zawrzeć w notce, bo wychodzi z tego coś bardzo nudnego, ale nie chcę wracać do czasów, gdy myślałam w 3 osobie, w gruncie rzeczy chyba nigdy nie przestałam, ale powiedzmy, że jak to sobie wmawiam, to się lepiej czuję. Może streszczę (w moim przypadku to słowo chyba ulega ogromnemu nadużyciu) przebieg zdarzeń ostatnich dwóch tygodni.
W poniedziałek 21 grudnia po raz ostatni poszłam do szkoły, działo się niewiele i jedyne, co można w tym temacie jeszcze dodać, to to, że następnego dnia była klasowa wigilia, na której oczywiście miałam przyjemność nie być. Naprawdę nie rozumiem idei organizowania takich przedsięwzięć, ale tłumaczę to sobie rozporządzeniem ministra, o ile takie w ogóle istnieje. Po pierwsze, komu przy zdrowych zmysłach chce się przychodzić do szkoły w dzień wolny od zajęć dydaktycznych? Po drugie, kto szanujący się chce siedzieć przy jednym stole z pewnym olsztyńskim doktorem? To jakaś chora wizja! Po trzecie... za moich czasów, za tych pięknych czasów, kiedy jeszcze masło było robione z masła, był taki zwyczaj, że mianem wigilii Bożego Narodzenia określano spotkanie w bliskim, rodzinnym gronie, po którym szło się wspólnie na pasterkę. Ważna rzecz: wszystko to działo się 24 grudnia. Dlatego z dużym zaciekawieniem śledzę obecnie dewaluację słowa wigilia, która zgodnie z obecnym trendem obowiązkowo musi się odbyć w każdym zakładzie pracy, placówce edukacyjnej czy każdym serialu(chociaż te seriale są uzasadnione, w końcu to samo życie, ale kompozycyjnie mi się wpasowało:P)! Oczywiście, tłumaczę to sobie zwykłą ludzką skłonnością do wygody; skoro można mieć jeden luźniejszy dzień więcej, to dlaczego nie? Słusznie, też nie jestem zwolennikiem wysiłku, aczkolwiek wolę wykorzystywać ten dzień inaczej. Jest w tych moich żalach jednak trochę z kokietowania (?). Pozornie się z tych wigilii naigrywam, ale w żadnym wypadku nie chcę się przyczynić do ich zniknięcia. W końcu żebym ja miała wolne, ktoś tą wigilie musi zorganizować. Niech żyją klasowe wigilie w takim razie! Jakie to jednak szczęście (że Biedronka jest tak blisko), że ostatnią klasową wigilię w pewnym olsztyńskim liceum mam już za sobą! Ciekawi mnie tylko mina głównej organizatorki całego tego zamieszania, która umownie jest moją koleżanką, a której nie śmiałam powiedzieć w twarz, że nie przyjdę. Właściwie myślę, że już zapomniała, bo choć tak szeroko uśmiecha się w moim towarzystwie, tak naprawdę jej zwisam.
Tak jak wszystkim zresztą, ale to chyba nic osobistego. Te dzieci po prostu są teraz tak chowane, że za grosz szacunku do drugiego człowieka nie mają (powiedziała dobra samarytanka). Głównie uderza mnie to w rozmowach z nimi; Przykładowo zaczynam jakiś temat (nie może być!), opowiadam, opowiadam i tylko patrzę jak w ich oczach wyłącza się słuchanie (och, że przynudzam?) i włącza się automat "kiedy by tu przerwać". Jedna niepotrzebna pauza i już wcinają się z ogromem swoich przeżyć, czasami tak luźno związanych z tematem, że ciężko się zorientować czy nasz stosunkowo szybko przerwany wywód został całkowicie zignorowany czy też jest to jakaś aluzja.
Ostatnio w ogóle przestałam się odzywać na przerwach. Nie żebym chciała kontynuować moją politykę appeasementu i wycofania, ale tak po prostu wychodzi, że jedyne o czym myślę, to gdzie by się schować i ile jeszcze do końca. Ostatnio też z niepokojem śledzę zachowanie człowieka-o-inteligencji-taboretu, odnoszę wrażenie, że nosi się z zamiarem wyznania mi swej wielkiej taboretowej miłości. Coś tam ostatnio miał w opisie na gg, co zwróciło moją uwagę, ale widać było to tak błyskotliwe, że już mi wyleciało z głowy, przede wszystkim jednak zaczyna mnie przerażać, gdy zadaje głupie pytania typu "Alu, co byś zrobiła, gdybyś chciała komuś powiedzieć, że tak bardzo mocno go lubisz" (i w tym momencie patrzy mi w oczy. Na samo to jego "Alu" juz mnie wzdryga). Co bym zrobiła? Cierpiałabym w samotności! Pewnie szczena mi opadnie, jak się okaże, że to wcale nie o mnie chodzi:P Ego mi ucierpi, ale mimo wszystko myślę, że przeważać będzie ulga. Dobrze, w tym miejscu postawimy kropkę, bo ten wpis powoli robi się męczący. Może jak go rozbiję na kilka notek będzie łatwiej dowiedziec się co to się ostatnio działo..
Dodaj komentarz