Podróże kształcą.
Pewnego dnia pewna dziewczynka wróciła.
Kolejny nudny blog o życiu
Pewnego dnia pewna dziewczynka wróciła.
Jak to jest bączusie moje, że ja nic nie piszę (już przeszło 3 miesiąc), a wy mi kolejną setkę odwiedzin nabijacie? A zapomniałam, że to ja sama...
WIELORYB. Od lat wieloryb. Po prostu wieloryb. Cokolwiek bym nie robiła, wieloryb. Umrzyj wielorybie, bo nikt i tak nigdy nie dostrzeże w Tobie nic poza wielorybowatością. Płyń po morzach i oceanach, ale z dala od nas. Psujesz nasz estetyczny obraz świata, krowo. To Ty, maszkaro, połknęłaś proroka Jonasza! Mężczyźni kpią z wielorybów.
Kiedy Ci smutno i nic nie wychodzi, narysuj wieloryba.
Wszystko mi zobojętniało. Wygląda to na depresję, ale wcale nie chce mi się kończyć życia. Płaczę też nie za wiele, a ostatnio to nawet muszę się zmuszać żeby cokolwiek uronić. Zero emocji, zaangażowania. Chłód, lodówko-zamrażarka. Potrzeb też nie za wiele. Zazwyczaj wystarczy mi Kociołek do syta z Łowicza i kilka Grześków. Najlepszy jest tradycyjny, chociaż boloński też niezgorszy... Aha, założyłam konto na sympatia.pl, dla zabawy czy może szukając nowego materiału na wpis. Tak, mam świadomość tego o co mnie posądzacie. Moja świadomość jest wszechświadomością. Mam świadomość wszystkiego, ale z racji takiej, że hedonistyczne pobudki zaczęły ostatnio stać wyżej w mojej hierarchii niźli dobry smak, jest jak jest. Z umawiania się przez Internet zrobiłam sobie rozrywkę zahaczającą o hobby.
Ciągle myślę o tym jak wrócić do świata żywych, a właściwie jak odzyskać jakiekolwiek ambicje, wciągnąć się w coś. Wykluczam wizyty u psychologów, psychoterapeutów i psychiatrów. Myślę, że do wszystkiego trzeba dojść samemu, a mój przypadek nie jest jeszcze na tyle zły by sięgać po farmakologię. Mimo wszystko jak pomyślę, że miałabym zabiegać o czyjekolwiek względy, silić się na uprzejmość, nadskakiwać i merdać ogonkiem, to ogarnia mnie bezsilność, bo jest to ostatnia rzecz na jaką mam ochotę. Mam jakąś wewnętrzną blokadę, uciekam przed odpowiedzialnością. Gdy tak siedziałam u naszego Wojtusia odkryłam, że szukam kogoś, kto będzie za mnie podejmował decyzje. To by się całkiem ładnie układało. Nigdy nie wykonuje jako pierwsza jakiegokolwiek ruchu, gdyż to wymaga decyzji. Decyzja to odpowiedzialność, a skoro jej nie podejmuję, to i nie ponoszę odpowiedzialności. Nie mogę też w ten sposób być odrzucona, gdyż to nie ja inicjuję dane sytuacje. Sprytnie, ale i przykro. Nie znajdę nikogo, dopóki nie nauczę się podejmować decyzji.
Późnym wieczorem, 17 listopada Alicja K., ponownie skorzystała z usług czata portalu wirtualna polska. Za jego pośrednictwem umówiła się z 20 letnim Wojciechem, studentem studiów dziennych. Spotkanie to odbyło się w dniu 18 listopada, zakończone zostało w okolicach godziny 23. Wojciech miał łzy w oczach, Alicja była zażenowana. Pan Czwarty w swojej ars amandi czy raczej wstępie do ars amandi bardzo przypominał Grzegorza. Standardy jednak poszły ostatnio w górę.
W przeciwieństwie do moich wymagań, ambicji, planów. Nie żalę się jednak. To była decyzja świadoma. Umówiłam się z nim doskonale wiedząc, że chcę się tego wieczora upić znieczulając na jego wygląd, zachowanie, głos i w rezultacie oddać lubieżnemu dotykowi. Nie przypuszczałam jednak, że tego wieczoru będę się jeszcze musiała wcielić w rolę matki, psychologa i przyjaciółki. Rozmowa przez okienko czata, jak zwykle nie zwiastowała kłopotów i uśpiła moją czujność.
Na miejscu spotkania okazało się natomiast, że mam do czynienia z... człowiekiem z problemami natury psychicznej, który już na wstępie zaproponował mi małżeństwo. Z pewnością żartobliwie, ale było w tym coś, co mogło wzbudzać niepokój, tym bardziej, że gorączkowo zaczął wymieniać wszystkie swoje zalety. Specjalnie mi to nie schlebiało, ale licząc na to, po co przyszłam, nie uciekłam z krzykiem. Miałam nadzieję, że szybko pójdziemy do jakiegoś pubu, a potem za sprawa alkoholu już wszystko potoczy się samo i będzie miało finał w jego mieszkaniu. Nie wzięłam jednak pod uwagę, że moim towarzyszem będzie człowiek z fobią społeczną, dla którego wejście do zatłoczonego pomieszczenia będzie wyzwaniem ponad siły.
Na szczęście o ile wejście do pubu mogło mu sprawiać kłopot, o tyle z orientowaniem się w sytuacji nie miał większych problemów, szybko zaproponował byśmy poszli do niego na herbatę. Kto by pomyślał, że wspólny earl gray to tak popularna forma spędzania czasu wśród studentów. Alkoholu zatem nie było, ale wszystko zdążało w pożądanym kierunku. Z braku innych miejsc do siedzenia oboje usiedliśmy na jego łóżku, dość blisko siebie.
Rozmawialiśmy. Chociaż była to rozmowa bardzo specyficzna... Mam wrażenie, że to nie była rozmowa a moje niszczenie go, choć wcale nie chciałam tego robić. Omówiłam po prostu wszystkie podpunkty, dla których nie mogłabym z nim być, a on biedny, próbował się bronić, odwołując się do jakichś naukowych teorii dowieść, że się mylę. To było potworne, okropne, złe, ale chciałam po prostu być szczera, zdawało mi się, że prawda może być tylko dobra, ale to było bardzo samolubne. Szczególnie, że to był człowiek w pewnym sensie chory. Czułam, że się nad nim zwyczajnie pastwię, ale jednocześnie liczyłam na to, że się sam obroni i rozwieje moje teorie, i... po prostu pokaże mi na co go stać przechodząc do czynów.
To chyba jednak wyjątkowo zła strategia najpierw zbić całe męskie ego, a później oczekiwać, że zamieni się w ogiera (czy ja naprawdę uzyłam tego słowa?!). Widać jednak Wojciech miał podobne cele względem tego spotkania. Gdy rozmowa zeszła już z tematu jego osoby, na historię moich kontaktów z mężczyznami (których nie pomieści 30 tomowa encyklopedia PWN), znów pogrążyłam się w smutnych wspomnieniach o Panu Pierwszym.
(Dlaczego akurat w tym momencie na moim mp3 zaczęła lecieć "Wielka miłość" Krajewskiego, to takie kiczowate! Boże, nie wytrzymam tego nerwowo). Pan Pierwszy, przecież jego postać, to już czysta abstrakcja, nie pamiętam już nawet jego twarzy, ale jak on mógł! Jak mógł tak się ze mną obejść. Jak oni wszyscy moga się ze mną tak obchodzić. Dlaczego oni to robią?! Zero odpowiedzialności, zero empatii. Z drugiej strony, nikt tu nie jest bez winy. Skoro ja się godzę na taki stan rzeczy i zazwyczaj doskonale zdaję sobie sprawę z tego kim jest i jakie (niepoważne) zamiary ma wobec mnie dana osoba, to jest to wyłącznie moja wina. Zostawmy jednak już archeologię.
Nie zdążyłam wiele powiedzieć o Grzegorzu, gdyż już pierwsza pauza w mojej wypowiedzi skłoniła Wojciecha by się nade mną nachylił i mnie pocałował. Z jednej strony byłam usatysfakcjonowana, że w końcu, po tej godzinie czy dwóch miłej, choć niepotrzebnej mi osobiście rozmowy dostałam to po co przyszłam, ale z drugiej strony widziałam, że robię temu chłopakowi kisiel z mózgu. Wszystko szło w wiadomym kierunku, ku mojej radości Wojciech miał cudownie zarośnietą klatę, ale czułam, że to nie ma sensu, że to co się dzieje nie będzie źródłem mojej satysfakcji, a może się wręcz stać narzędziem krzywdy zarówno wobec mnie jak i niego. Brak alkoholu zdecydowanie utrudniał całą sytuację, nie było na co zrzucić odpowiedzialności. Nie mogąc dłużej znieść mojej świadomości, powiedziałam stop i chyba szykowałam się do wyjścia. Nie wiem, co skłoniło mnie do zostania, założę się, że nuda, która czekała na mnie z kolacją w domu.
Lepiej byłoby jednak, gdybym w tamtym momencie poszła. Z pewnością nie czułabym się wtenczas wykorzystana i uniknęłabym kolejnych godzin zwierzeń. Tym jednak razem zwierzeń o strachu, nieporadności i dziewczynie w odległym mieście. DZIEWCZYNIE. Niebywałe, ale to moja wina. Zbyt zlekceważyłam mojego przeciwnika. Uznałam, że człowiek o tak niepozornym wyglądzie nie ma prawa miec jakiejkolwiek przeszłości czy bardziej teraźniejszości związkowej. No, poza tym, sam fakt tego, że się ze mną spotkał miał jakoby świadczyc o braku zobowiązań. Sprawa była nadzwyczaj prosta. Gdzieś na południu Polski, pewna licealistka właśnie kładła się spać z myślą o swoim chłopaku studencie, który w tym samym czasie, w oddalonym o kilkaset kilometrów mieście beztrosko zażywał uciech cielesnych ze zbłąkaną (czy też jak wolą niektórzy obłąkaną) pewną dziewczynką poznaną w Internecie. Łza się w oku kręci, bo równie dobrze to ja bym mogła być tą właśnie licealistką. Nieważne. W każdym razie wszystko zaczęło się od długiej rozmowy i na długiej rozmowie się skończyło.
Gdy już otrzymałam od niego jednoznaczną i twierdzącą odpowiedź na pytanie czy ma dziewczynę (długo krecił, używając sformułowania, że "jest pewna osoba" - das ist komisch!), zaczęła się długa psychologiczno-przyjacielska rozmowa, podczas, której Wojciech zupełnie się przy mnie rozkleił i na zmianę przepraszał mnie, mówił że jest mu źle z tym co zrobił i prosił bym nie mówiła o tym jego dziewczynie. To był dopiero kosmokosmos. Z jednej strony wiedziałam, że nie mogę go tak zostawić, jakkolwiek nie byłoby to dla mnie upokarzające, a z drugiej miałam ochotę go zdzielić i powiedzieć żeby wziął się w garść, bo nie ma 6 lat, a ja nie będę go głaskać po główce mówiąc, że nic się nie stało. Szkoda było patrzeć, ale biorąc pod uwagę, że i tak juz nigdy się z nim nie spotkam, poświęciłam mu te ostatnie kilka godzin, by doprowadził sie do porządku.
Na odchodnego przytulił mnie jak wilekiego pluszowego misia, którego właśnie dostał na urodziny i powiedział, że na zawsze pozostanie moim dłużnikiem. Super. Uwielbiam być ciocią.
Nigdzie nie idę. Zbytnio przytłacza mnie świadomość, że listopad zaczął się kończyć, a ja w dalszym ciągu nie podjęłam się nawet przeczytania spisu treści w podręczniku do historii Polski, o prawoznawstwie i prawach człowieka nie wspominając. Prócz tego przestraszyłam się, że całe to spotkanie o Bałkanach będzie organizowane w skromnym gronie Akademickiego Klubu Turystyki i znów poczuję się jak intruz. Zaliczam zjazd. Zauważylam, że ludzie nie tylko mnie nie kochają, ale się mnie wręcz boją. Nie rozumiem tego, przecież nie mam 3 oka na czole ani 5 ręki na plecach. Dyskwalifikują mnie na samym starcie wyłącznie z tego błahego powodu, że nie chodzę po ulicy z uśmiechem, który mógłby zdradzać, że właśnie urwałam się z oddziału zamkniętego. Wystarczy, że się spojrzę, a już siadają 2 miejsca dalej ode mnie, niepojęte! Albo inny przykład z życia: mój współlokator, 6 dni zwlekał z zapłaceniem za czynsz, aż dzisiaj patrzę, a pieniądze leżą na kuchennym stole z przyczepioną karteczką zatytułowaną "za czynsz" i opatrzoną kurtuazyjnym uśmiechem, podczas gdy ja cały czas byłam w pokoju (o czym doskonale wiedział) i wystarczyło tylko zapukać! Szkoda, że nie wysłał tych pieniędzy pocztą, może szybciej by doszły. Co za ludzie, co za świat! Przecież ja nie gryzę, jestem niebywale tolerancyjna, jestem wręcz źródłem tolerancji, tyle tolerancji co ja mam, nie ma nawet Kampania Przeciw Homofobii! Owszem, zdarza mi się w myślach niepochlebnie wyrażać o ludziach, ale kto tego nie robi! Gdzież, ach, gdzież mam wylać moje morze miłośći?
Nie znalazłam męża, ale miałam zwid. Problem w tym, że czuję pewne ograniczenie w pisaniu o tym zwidzie i nie mogę swobodnie przedstawić tutaj całego wachlarza emocji, jakich zdołał mi on - bo był to zwid płci męskiej - dostarczyć. Wielce wątpliwe, że to ten, którego podejrzewam, ale fakt, że usiadł w tym samym rzędzie co ja i miałam wrażenie, że się na mnie patrzy, zdaje się jednak potwierdzać jego tożsamość. Szkoda, że wolał patrzeć niż wykonac jakiś gest, nad którym mogłabym się rozwodzić na blogu przez kolejne tygodnie. No, także zwid zawiódł, publika zawiodła, nikt nie rzucał butami, ani nawet inwektywami. Nie było ani chleba, ani igrzysk. Do końca jednak liczyłam na jakiś nagły zwrot akcji, chociażby na to żeby, ktoś się zaczął dusić, ktoś spadł ze schodów, już byłoby ciekawiej, ale nie... Przez bite 2 godziny kandydaci prowadzili arcykulturalny dyskurs, co zresztą odbiło się na tempie w jakim ludzie zaczęli opuszczać salę. Uwagę mógł przykuwać regularny chichot obecnego prezydenta, którym reagował na wszelkie aluzje odnośnie swojej nieudolności, ale i to nie zagwarantowało mu serc topniejącej z minuty na minutę publiki, która zresztą też - prócz wspomnianego zwidu, nie zachwycała. Było trochę starszego wina, był wygladający z semicka prowadzący, ale miałam wrażenie, że znaczna część audytorium to licealiści. Jeden się nawet do mnie odezwał z pełnym wzgardy pytaniem czy "ten koleś" (ze wskazaniem na prowadzącego debatę) ze mną studiuje, ale po moim zaprzeczeniu, nie doszło do dalszej rozmowy. Rzeczywiscie, kierujący debatą miewał pewne irytujące momenty, ale wybaczam mu. Całym sercem mu wybaczam, o ile się ze mną umówi. Ha, ha, ha, bardzo zabawne. Ach te moje żarciki. W każdym razie wobec tych okoliczności, nie mam zbytnio o czym pisać. Zanosi się na to, że samotne spacery na stałe wpiszą się w harmonogram mojego dnia. Jest to zresztą całkiem sprytny wybieg wobec mojego współlokatora, gdyz w ten sposób pozwalam mu myśleć, że mam jakiekolwiek życie towarzyskie i w pewnym sensie buduję jego poczucie bezpieczeństwa. Nie wiem skąd ten altruizm, tym bardziej, że już 6 dzień zwleka mi za zapłatą za mieszkanie, powinnam chyba pomyśleć o jakichś odsetkach...
Eheu, chyba powinnam się zająć sentencjami na łacinę, ale tak kombinuję żeby jednak zrobić to z rana, ale z rana mam prawoznawstwo, na którym nie byłam już od niepamiętnych czasów, później jeszcze ekonomię, na którą chodzę próbując jednoznacznie stwierdzić czy prowadzący ma problemy z alkoholem, bo nadzwyczajna czerwień dominuje w kolorycie jego twarzy, ale niektórzy tak mają i bez picia, więc jutro, o ile wstanę na prawoznawstwo, nie będę miała czasu się nauczyć, a pani magister przybrała jakiś niepokojący ton, więc.... co za bzdury, kogo to obchodzi. Niechże się coś stanie.
Edit, edit edit! Z ostatniej chwili: dlaczego nikt nie raczył mnie poinformować o Camerimage w Bydgoszczy?! Nie wpółpracujesz ze mną świecie, znowu!
Jutro o Bałkanach mówić będą. Idę. Co mi szkodzi. Jak się rozpędzę to jeszcze na przesłuchanie do spektaklu trafię, na pohybel światu, ale na odwagę przydałby się porządny kac.
Obraziłam się na cały świat. Moja złość nie minie dopóki świat nie poczuje się do odpowiedzialności za moją krzywdę i mnie nie przeprosi. Każdy z osobna, za tą permanentną ignorancję MOJEJ osoby, za ten brak jakiejkolwiek troski o MNIE. Ja mogę żyć bez świata, już to udowodniłam, jestem natomiast ciekawa, jak wy poradzicie sobie beze mnie.
Muszę jechać w Bieszczady. Już nic nie mogę. Bełkot, bełkot. Uwaga. Bełkot.
Byłam na spacerze. Nie wydarzyło się nic. Szłam ciemną ulicą, szłam jeszcze ciemniejszym parkiem i nikt nie raczył urozmaicić mojego życia. Szukając rozrywki wybrałam się dzisiaj również na wykład mojego Obiektu Westchnień. Spod jego prowokacyjnie wręcz rozpiętej koszuli wyłaniał się łańcuszek. To skłoniło mnie do wysnucia wniosku, że ów profesor otwarcie identyfikuje się z wyznaniem rzymskokatolickim, więc mówiąc wprost, nici z romansu. Jednocześnie intensywnie przygladałam się jego dłoniom (specjalnie w tym celu od początku niemal siadam w 3 rzędzie) i obrączki nie znalazłam. Co może trochę dziwić. Mężczyzna wierzący, to zazwyczaj mężczyzna żonaty. Wszak jest napisane w Piśmie "Nie jest dobrze, żeby mężczyzna był sam(...)". Ciężko mi też wyobrazić go sobie w roli ascety, osoby, która postanowiłaby zachować całkowitą wstrzemięźliwość w kontaktach z kobietami (tym bardziej, że nosi się bardzo elegancko, na jego lewej dłoni tkwi nawet sygnet), a to implikuje podejrzenie, że nie szczędzi sobie uciech ciała. Jego wygląd zatem prezentuje sprzeczne informacje. Choć, jak wszyscy wiemy, i tak nie ma to żadnego znaczenia, bo... bo... bo.... No wiadomo przecież, że takie rzeczy się nie zdarzają, a już na pewno nie mnie (ze specjalną dedykacją). Zahacza to w koncu o kwestie moralności. Chociaż co ja gadam, gdyby rzeczywiście istniała na coś szansa, pewno nie miałabym skrupułów. Później owszem długo bym skamlała i płakała, że się zeszmaciłam czy coś w ten deseń, ale wynikałoby to raczej z tęsknoty za utraconym statusem niźli rzeczywistym poczuciem skruchy. Z drugiej jednak strony... gdybym przypadkiem nie kierowała się wyłącznie moim skumulowanym popędem(tłumaczonym później potrzebą akceptacji), mogłabym spojrzeć na to ze strony praktycznej. To się bardzo rzadko zdarza, ale gdybym miała to szczęście, że bym się oddała skromnej refleksji, zanim wpakowałabym się na jego biurko z rozpiętą bluzką, to może doszłabym do wniosku, że nie mam czasu na takie romanse. W końcu chcąc wyjść za mąż przed czy krótko po 25 roku życia z widokiem na dzieci, powinnam przez jakieś 3-5 lat tkwić w zgodnym związku przedmałżeńskim (czyt. mieć chłopaka). Łatwo zatem wywnioskować z tego, że właśnie mija mój czas na znalezienie głównego kandydata. I tu wcale nie chodzi o moje widzimisię, jakieś bzdurne postanowienie, te warunki zwyczajnie dyktuje biologia. Aaaale, ze strony trzeciej, biorąc pod uwagę, że moje zycie wygląda jak wygląda, może nie powinnam wybrzydzać i gdyby taki romans mi się napatoczył, to przecież nie kolidował by on z żadnym związkiem. Problem w tym, że nigdy nie można przewidzieć czy wybierając jedną opcję, nieświadomie nie wyklucza się innej. Trzeba zatem wprowadzić pewną hierarchię wartości. Swoją drogą, myślę, że byłabym bardzo zła, gdyby się okazało, że przez 25 lat mojego życia nie znalazłam odpowiedniego mężczyzny pomimo tego, że odmawiałam sobie przygodnych znajomości i zachowywałam względną wstrzemięźliwość. Nie macie pojęcia jaki poziom osiągnęła już moja frustracja, większość z was nigdy takiego stężenia nie doświadczy, a jeśli już, to albo dostanie wylewu, albo wyjdzie na ulicę żądna mordu. Ja się jednak trzymam dzielnie. Mało wychodzę z domu, więc jestescie względnie bezpieczni. Hmm.. tak mnie teraz tknęło, czy dla kogos, to co napisałam, nie kwalifikowałoby się na groźby karalne, ale liczę na wasze poczucie humoru. Chociaż... wizyta w areszcie, postępowanie karne z pewnością byłyby pewnym powiewem świeżości, w tym moim tragicznym życiu. Dodatkowo panowie policjanci... może jakies kontakty w półświatku...
Niech mi ktoś powie, gdzie w tym Toruniu mam stać żeby trafić na żołnierza? Najlepiej takiego prosto z przepustki : >
Aha, jutro idę szukać męża na debacie prezydenckiej. Może nie wśród kandydatów, bo zaiście szpetnych ich tutaj macie, ale rzucę okiem po audytorium, może starsze roczniki będą. Chociaż nikt normalny przeciez tam się nie zjawi, no, ale czas skończyć z wybrzydzaniem. Najważniejszy jest materiał genetyczny. Wysoki, blondyn, jasne oczy, zgrabny nos, brak skoliozy, garba, długie palce nie zaszkodzą. Z charakteru już niechby była i ciotunia, przywykłam w końcu do myśli, że to ja muszę nosić spodnie... Co ja gadam, nieeeee, ciotunia wychowa ciotunię. Nie moge krzywdzić moich dzieci. Stawiam wszystko na jedną kartę w takim razie albo samiec alfa o pożądanych cechach somatycznych, albo (do 40 roku życia) wstrzemięźliwość (Sacrebleu! Ona chyba nie mówi poważnie!) Po 40 roku życia już nic nie zdziałam w materii płodzenia dzieci, więc w końcu będę mogła skorzystać z dobroci rewolucji seksualnej.
Swoją drogą czy ja tych mężczyzn nie traktuję zbyt przedmiotowo? Że niby tylko do robienia dzieci? A widzisz, Alutko...
Oto kolejna notka, która mogłaby zaczynać się od słów: nie mogę zasnąć. Nie mogę zasnąć, bo mój moralny ład został zgwałcony. Już wcześniej ulegał poważnym naruszeniom, ale w tą niedzielę uległ przemożnej potrzebie akceptacji i rozprysł się na miliony kawałków, zdematerializował się. Wypadałoby zacząć od konkretów. Chcecie bajki, oto bajka. Wiem, że wcale nie chcecie tego słuchać, ja też nie przepadam za dokumentowaniem kolejnych stopni mojego upodlenia, ale kto wie, może będzie to dla kogoś nauką? Właściwie, szczerze w to wątpię, ale muszę znaleźć jakieś usprawiedliwienie dla swojego ekshibicjonizmu. Niedzielny poranek nie wyróżniał się niczym szczególnym spośród wszystkich poprzednich weekendowych poranków. Zapewne obudziłam się, zjadłam śniadanie i usiadłam za komputerem sądząc, że spędzę tak resztę dnia. A nie, przepraszam, miałam jeszcze wtenczas w planach pobieżne przygotowanie się do referatu, który czekał mnie kolejnego dnia. Nic nie zwiastowało w każdym razie, że będzie to dzień, w którym pożegnam się z i tak wątpliwym spokojem sumienia. Hmm... czy potrzebujemy tych wszystkich wstępów? Czy one sprawią, że chociaż w jakimś nikłym procencie ocenicie mnie mniej surowiej? Czy pomogą mi samej pozbyć się przeświadczenia, że staczam się z niewiarygodną prędkością? Nie mam złudzeń, więc odpuśćmy sobie wszelkie introdukcje. W przedstawieniu biorą udział nastepujące postacie: ja, Stanisław, kolega Stanisława, zwany dalej Piotrkiem. Jest niedzielny wieczór czy tez może popołudnie, choć trudno to stwierdzić, bo słońce dawno już zaszło. Właśnie kończę marnotrawić czas przed komputerem, z zamiarem zajęcia się nauką, gdy słyszę dźwięk smsa. Już na sam widok nadawcy nabieram podejrzeń, że mój referat jest poważnie zagrożony. Owym nadawcą jest w rzeczy samej Stanisław, który pyta się mnie czy obecnie przebywam na terenie Torunia. Zgodnie z prawdą odpowiadam, że tak. Zostaję zaproszona na piwo, ale wciąż miotam się pomiędzy szczątkami mojego poczucia odpowiedzialności a chęcią zasmakowania w końcu w studenckim życiu towarzyskim, pozornie się opieram, ale w duszy liczę na to, że zostanę przekonana. Tak tez się dzieje, o 21 mamy się spotkać pod Kopernikiem. Jest godzina 19, mam zatem 1,5 godziny by doprowadzic się do porządku. W pośpiechu napełniam wannę wodą, kąpie się, ubieram, maluję, z mokrymi włosami, wybiegam na przystanek. Pobeżnie lustruję rozkład szukając odpowiedniego połączenia, jest za piętnaście 21. Źle interpretując rozpiskę dochodzę do wniosku, że najbliższy autobus mam za 30 minut, postanawiam iśc na kolejny przystanek. Tam po mniej więcej 5 minutach pojawia się autobus, w który wsiadam. Już wiem, że się spóźnię, więc wysyłam Stanisławowi smsa o treści: będę za 15 minut. Jadę przyglądając się swojemu odbiciu w drzwiach. Stwierdzam, że nie wyglądam przesadnie ładnie. Mam smutny, zniechęcający wyraz twarzy. Z rozmyślań wyrywa mnie jednak głos kobiety wypowiadającej nazwy przystanków. Wysiadam na placu Rapackiego. Jest 21:02, marszowym krokiem zmierzam w kierunku starówki, na 10 minut po 21 stoję przy pomniku, lecz nikogo tam nie zastaję. Wysyłam więc kolejnego smsa i po 2 minutach dostrzegam Stanisława i Piotrka. Stanisław wyglada jak Stanisław, prawdopodobnie jednak schludniej niż przy ostatnim spotkaniu. Piotrek jest wzrostem podobny do Stanisława, może niewiele wyższy, z twarzy wydaje się być studentem co najmniej III roku, co w sumie nie jest tropem aż tak odległym, bo jak się później dowiaduję, jest na roku II. Dochodzi do przedstawienia, choć imię Piotrka szybko mi wylatuje z głowy i muszę się mocno wysilić, by wyłapać ze swobodnej wypowiedzi, jak właściwie nazywa się ten chłopak. Na poczatku mało się udzielam, wcielam się bardziej w rolę wolnego słuchacza, kolejne piwa zdecydowanie jednak zmieniają moją rolę... Odechciało mi się pisać. Środek jest mało ciekawy, to znaczy, ciekawy z mojego punktu widzenia, ale strzeszczenie go wam raczej nic nie wniesie. Po prostu kolejne puby i kolejne piwa, w międzyczasie wódka żołądkowa gorzka zapijana sokiem pomidorowym na fosie. W ostatnim pubie, przy ostatnim piwie, nie pamiętam, czy ja zaczynam dotykać ręki Piotrka czy też Piotrek dotyka mojej, w każdym razie wszystko się rozkręca, dotykam jego brody i pod pretekstem identyfikacji zdjęć na ścianie dosiadam się bliżej niego. Piotrek ku mojej uciesze nie zwleka, pod pozorem studenckiego bucha dotyka ustami moich ust. W dalszej konsekwencji całujemy się długo i intensywnie, zupełnie wypada mi z głowy fakt, że w ten oto sposób pozwalam by Panem Trzecim został widziany po raz pierwszy i założę się, że ostatni w życiu, bliżej nieznany mi jegomość, który ani nie wykazuje szczególnego zainteresowania mną (prócz tej jednej chwili), ani tym bardziej ze wstępnego wywiadu nie pasuje do mojego profilu ideału. Ale co robić, zabawa się rozkręca, na pubowej ławie dochodzi niemal do penetracji. Dziewica, to określenie wybitnie ironicznie brzmi w odniesieniu do mojej osoby. Co z tego, że nie pozwoliłam by doszło do konkretnego aktu, skoro doświadczyłam już niemal wszystkiego poza tym. Dziewictwo to stan umysłu, którego już nigdy nie doświadczę. Piękno, które straciłam. W bliżej niewyjaśnionych okolicznosciach (tu mam wyrwe w pamięci) wychodzimy z pubu i kierujemy się w stronę mieszkania Stanisława i Piotrka. Aha - należy nadmienić, że Stanisław został studentem I roku etnologii w Toruniu, o czym dowiaduję się tego dnia właśnie. W mieszkaniu panuje syf okrutny, na podłodze porozlewane są jakieś płyny, dookoła walają się brudne ubrania i naczynia, na fotelu leży nieumyta patelnia. W tej chwili jednak nie ma to dla mnie większego znaczenia. Zdecydowanie chcę zasnąć u boku Piotrka, lecz tu zostaję okrutnie odrzucona, Piotrek idzie spać na kanapę do sąsiedniego pokoju. Jako, że przyroda nie znosi próżni, pakuję się - sic! - pakuję się do łóżka Stanisława - jak gdyby czując niedosyt upokorzenia. Dobry Stanisław przyjmuje mnie pod swoją kołdrę. Wspaniałomyślny. Boże, jestem odrażająca. Dla własnego dobra, powinnam to skasować, a wciąż kreślę kolejne słowa. Trochę rozmawiamy, trochę macamy, ale nic poza tym. Noc dłuży się nieprzyjemnie, nie potrafię spać przy Stanisławie, lecz mimo to doczekuję świtu. Nie wiem własciwie, dlaczego nie wracam do siebie, przecież nikt mnie tam nie potrzebuje. Leżę, dumam, przewracam się z boku na bok. W pobliżu 7, słyszę jak budzi się Piotr i ich trzeci współlokator. Słyszę również jak w pośpiechu przygotowując się do wyjścia rozmawiaja o mnie. Rozumiem jednak tylko jakieś urywki, ale to wystarczy bym wiedziała, że staję się właśnie obiektem kpin. Boli, strasznie boli, rozrywa mózg świadomość bycia pierwszą lepszą. Zakrywam twarz kocem, by się na mnie bezczelnie nie gapili i by nie przysporzyć im dodatkowo tematu do głupich komentarzy, których musiałabym słuchać udając, że śpię. Zaraz po ich wyjściu ubieram się i wychodzę. Mam wrażenie, że wszyscy przechodnie wiedzą, że w czasie, gdy oni, normalni ludzie, zaczynają nowy tydzień, ja wracam z imprezy, z pewnością śmierdzi ode mnie alkoholem, z pewnością wyglądam jak najgorszy menel. Staram się jednak zagłuszyć te myśli. Wsiadam do tramwaju, kilkanaście minut później otwieram drzwi mieszkania. Robię to na tyle nieumiejetnie, że budzę mojego współlokatora. Musi być zdezorientowany, gdyż dotąd o godzinie 8 zwykłam wychodzić z mieszkania, a nie do niego wchodzić. Wszystko to jednak mało mnie obchodzi, jest 8 a ja chcę spać, chcę pić, chcę wymiotować. Do tego dochodzi jeszcze sprawa referatu na 13, którego praktycznie nie tknęłam. Uczyć się nie mogę ze wzgledu na mój stan. Wymiotować nie mogę ze względu na jakies absurdalne poczucie przyzwoitosci wobec współlokatora. Spać tym bardziej nie mogę, bo co raz dotkliwiej uświadamiam sobie jak mało czasu zostało do 13 a problemy żołądkowe również nie sprzyjają spaniu. Jedyne co mogę to pić, choć za sprawą wody ulga i tak nie jest tak wielka jakbym chciała. W napięciu wyczekuję aż mój współlokator wyjdzie na zajęcia, niestety tego dnia ma je wyjątkowo późno. W międzyczasie wpada jeszcze kobieta od mieszkania pod pretekstem mierzenia linoleum w kuchnii. Wszystko się tak niemożliwie dłuży, a ja nie mogę zamknąć oczu, bo w jednej chwili cały świat zaczyna mi wirować. Na szczęście, w końcu zostaję sama w mieszkaniu, klękam przed porcelaną jako to robią anorektyczki i próbuję zaznać ulgi. Niewiele mi to pomaga, ale przynajmniej już nic nie wiruje gdy zamykam oczy. Kładę się na chwilę, budzik nastawiam na 11. Nie śpię, ale leżę z nadzieją, że w jakimś nikłym stopniu chociaz mój organizm się zregeneruje. Boję się cokolwiek jeść, boję się pić kawy. Korzystając z nieobecności współlokatora, na głos uczę się referatu. Jak się okazuje wyjątkowo skutecznie. Podczas prezentacji moja trema tak przecież w świecie znana, zostaje zminimalizowana do nerwowego spogladania na ekran. W praktyce, nikt nie jest w stanie stwierdzić, że ta okolicznośc w sposób szczególny mnie stresuje, prędzej można mi udowodnić, że mam we krwi jakieś 10 promili alkoholu. Praca zostaje oceniona na 5. Wracam do domu. Pozorny happy end, lecz co z moją duszą? Biedną, nieszczęśliwą duszą, która w poszukiwaniu akceptacji gotowa jest się odrzeć ze wszelkiej godności. Niech cierpi, ale ze Stanisławem się nigdy więcej nie spotyka, bo nie zniesie - niech mi uwierzy - nie zniesie większej dawki upokorzenia, choćby nie wiem jak pragnęła męskiego ramienia. Nigdy więcej.
Chciałam napisać, że dziwi mnie to, że tak mało popularne są w dzisiejszych czasach utwory z gatunku piosenki aktorskiej, ale tak właściwie to wcale mnie to nie dziwi. Nikogo to nie dziwi, szkoda jednak, że można je znaleźć wyłącznie w późnonocnych audycjach. Z drugiej strony to dobrze, że nie są popularne. W przeciwnym razie żeby spełnić moją potrzebę bycia dziwadłem musiałabym słuchać godowych okrzyków dzików, tak wystarczy rzucić stwierdzeniem, że słucham polskiej muzyki z lat 50 - 60 - 70 i od razu mam w oczach rozmówcy plus 50 do dziwaczności (że tym modnym tekstem sobie zarzucę). Chociaż jak wiadomo z wiekiem ludzie mniej interesują się tym, kto czego słucha i przestaje to stanowić jakiekolwiek kryterium w dobieraniu sobie znajomych, ale czasem żal serce ściska, gdy człowiek odkrył jakąś cudowną piosenkę i chciałby się pochwalić albo odwołać się do tekstu a tu niestety nie da rady, bo w radiu tego nie puszczali. Dawno już nie rozmawiałam z nikim tak jak się rozmawia po koleżeńsku, dawno nie dzieliłam się z kimś swoimi przeżyciami, wrażeniami. Dawno już nie szukałam przeżyć i wrażeń. Mając do wyboru bezproduktywne śledzenie znajomych na facebooku i spacer zawsze wybierałam to pierwsze. Może byłabym mniej zaniepokojona, gdybym w tym czasie czytała coś o technikach depilacji brwi albo chociaż oglądała filmy dokumentalne, w każdym razie, gdybym robiła cokolwiek w kierunku mojego rozwoju, ale przez ostatnie 2-3 lata (jak zwykle LO 1 przyczyną klęsk wszelakich) spoczęłam na laurach, zaliczyłam regres niemal degradując się do poziomu neandertalczyka czy może nawet australopitka. Niestety - teraz powiem coś nowego - przyczyna tego stanu rzeczy nie leży w murach tej znienawidzonej przeze mnie placówki szkolno - wychowawczej. Leży w moim stosunku do świata, od którego oczekuję, że będzie się mną interesował, a nie na odwrót. Nie przypominam sobie jakiejkolwiek sytuacji ze szkoły podstawowej, w której osobiście zgłosiłabym się do czegoś. Mówię tu zarówno o aktywności na lekcji, jak i w przeróżnych kółkach zainteresowań. Zawsze, ale to bezwzględnie, w milczeniu i pozornym braku zainteresowania czekałam aż ktoś wysunie propozycję mojego udziału w danym przedsięwzięciu. Szczęście w nieszczęściu, że uczęszczałam do małych szkół, w których wszyscy o wszystkich wszystko wiedzieli, więc łatwo też było rozpoznać, kto w czym jest dobry i w jakim kierunku można mu się pomóc rozwijać. Tak więc zdarzały mi się występy na szkolnych akademiach, konkursy literackie a nawet zawody w pchnięciu kulą (hehe) i to w znacznym stopniu tworzyło moje pojęcie o mnie samej, budowało poczucie wartości i służyło rozwijaniu zainteresowań. Gdy poszłam do liceum, byłam pewna, że szybko wszyscy przekonają się o moich zdolnościach, które ceniono w poprzednich etapach edukacji i dalej będzie zapotrzebowanie na moją osobę w przeróżnych konkursach i akademiach. Niestety, nie uwzględniłam w swoich oczekiwaniach co najmniej dwóch istotnych zmian jakie zaszły w stosunku do gimnazjum i podstawówki. Po pierwsze uczęszczałam do szkoły, której liczba uczniów idzie w setkach, więc nie mogłam zbytnio liczyć na indywidualne podejście, po drugie byłam już w takim wieku, w którym wymaga się od człowieka własnej inicjatywy i nikt z troską nie pyta o to czy łaskawie wezmę udział w danym konkursie czy zajęciach pozalekcyjnych. Mimo wszystko początek mojego pobytu, sprawa bloga szczególnie, pozowlił mi dalej żyć w złudzeniu, że jakoś się przebiję bez własnego wkładu. Czekałam zatem i czekałam, lecz nikt się o mnie nie upominał. Co więcej, okazywało się, że niekoniecznie jestem uczniem wybitnym i pisanie wypracowań też jakoś szczególnie mi nie idzie. Później było już tylko wagarowanie, które wynikało nie tylko z barku zaniteresowania tym co się dzieje na lekcji, ale także tym co na przerwach. Byłam znudzona moimi towarzyszami, miałam poczucie wyższości wobec nich i tęsknym wzrokiem spoglądałam na drugą część klasy, tą fajniejszą, bardziej rozrywkową, ale nigdy nie zrobiłam nic by się z nimi bliżej zakolegować, po pewnym czasie nie mówiłam im już nawet cześć, ale nadzieję, że sami poznają się na mojej "fajności" (by nie powiedzieć dosadniej) miałam praktycznie do końca. Niestety, do ostatnich dni maja i po kres ich pamięci zostanę co najwyżej człowiekiem wyróżniającym się swoim dziwactwem i wagarowaniem.
Zostałam zatem bankrutem idei "czekania na odkrycie". Nie mam znajomych, nie mam zainteresowań, nie mam życia. Tak, wiodę bardzo smutne życie. Tak, wiem, że jeśli nie zmienię mojego podejścia, to przeżyję je tak naprawdę nigdy nie żyjąc, ale to trudne jest tak nagle zacząć zabiegać o względy innych, zacząć być aktywnym z własnej inicjatywy, pokazać się światu. Wydaje mi się, że mi się nie chce i wcale mnie to nie rusza, ale może to tylko reakcja obronna mojego organizmu.
Prawo nie jest moim powołaniem, o ile cokolwiek nim jest. Niedawno uświadomiłam sobie, że jeśli chcę uzyskać pełnię praw do wykonywania zawodu prawnika, to w najlepszym wypadku będę musiała "poczekać" jeszcze 8-9 lat, w tym kilka ostatnich spędzonych na robieniu kawy innym panom prawnikom. W każdym razie o dzieciach przed 30 rokiem życia mogę zapomnieć, ale skoro tak mi nie idzie to szukanie męża, to o czym my tu mówimy w ogóle? Dałam się wrobić, ładnie dałam się wrobić mojemu snobizmowi! Hmm, snobizmowi? A może po prostu Alutka uznała, że trzeba iść na taki kierunek, na którym można by przy okazji złapać męża:> (O jaaaa, żebyście widzieli jednego doktora, o jaaaaaaaaaa! Piiiiiiiiiiiisk, szaaaaaaau, ruskie disco i brak obrączki =>muszę się z nim kiedyś zderzyć:P)Oczywiście, że o ile nie wyelimunuje mnie sesja, będę brnąć dalej... I szczerze, modlę się o to bym jednak nie wyleciała z tych studiów, ale asekuracyjnie na drugim roku chyba wybiorę się dodatkowo na filologię. Żywot tłumacza nie może być zły.
Od jutra zaczynam się uczyć. 3 godziny dziennie. No. I na wszistkie wykłady będę chodzić. Ja niżej podpisana zobowiązuję się do tego.
Chodzić spać najpóźniej o 22:00.
Komputer muszę ograniczyć do godziny dziennie.
Dodać do repertuaru dnia 1 godzinę spaceru.
I bezwzględny zakaz zamawiania pizzy w rozmiarze familijnym, w jakimkolwiek rozmiarze, absolutny zakaz.
Dzisiaj w pociągu o 15:49.