W pułapce.
W kontekście mojej wczorajszej "rozmowy" z Grzegorzem warto wspomnieć o miejscu zajścia, mianowicie dziadkowym mieszkaniu, w którym natknęłam się na właściciela. Dobrze, że nie bawimy się w zawiłe wstępy. Sprawa jest prosta, mniej więcej w godzinę po telefonie z przeszłości, kiedy to pogrążona w myślach przechadzałam się w tą i z powrotem z kuchni, gdzie był mój punkt obserwacyjny, do salonu, gdzie prezentowała się skromny dziadkowy księgozbiór, niespodziewanie usłyszałam szczęk zamka. W jednej chwili skamieniałam. Intruz uporał się z jednym zamkiem, czas jaki dzielił mnie od spotkania z nim boleśnie się kurczył do okresu potrzebnego na dwukrotne przekręcenie klucza . Stałam, nie mogłam się w żaden sposób ruszyć, podjąć jakiejkolwiek decyzji, jedyne na co było mnie stać w tej chwili, to była seria najpospolitszych przekleństw. Stało się, nie byłam jedyną osobą w tym mieszkaniu.,Nie było już szansy by z kuchni przemknąć się do salonu, by schować się za łóżkiem, w szafie, na balkonie. Przegrałam. Wysunęłam się zza kuchennych drzwi niemal śmiertelnie przerażając dziadka. Jak nakazywało dobre wychowanie przywitałam się i nie czekając na pytanie co ja tu właściwie robię, zaczęłam dukać, że Bernard kazał mi podlać kwiatki. Wiecie co, to jest strasznie bolesne wspomnienie. Dziadek wiedział, że kłamię w żywe oczy, odpowiedział "ja już podleję te kwiatki" i usiadł w kuchni, zaczął otwierać jakąś kopertę jakby starając się całkowicie zignorować moją obecność. Sama nie wiem, zignorować czy nadać tej sytuacji pozory normalności. W każdym razie dalsza moja obecność nikomu nie była potrzebna. Błyskawicznie zadeklarowałam, że się spieszę na trzecią lekcję, pożegnałam się i wystrzeliłam jak z procy. Właściwie nie pamiętam jak wróciłam do domu. W głowie czułam straszliwy ucisk, chciałam jak najszybciej zapomnieć o całym zajściu, poszłam spać. Obudziłam się w okolicach 20:00, uświadomiwszy sobie, że te niefortunne zdarzenie nie było snem, postanowiłam zostać na zawsze w łóżku. Taki wstyd! Czuję się gorzej niż złodziej. Nie dość, że dysponowałam cudzą własnością, to jeszcze zrobiłam to własnemu dziadkowi. Nie wiem czy kiedykolwiek czułam się bardziej zawstydzona. Tu nie chodzi o strach, że o całej sprawie niebawem (jeśli nie już) będzie wiedzieć cała rodzina, a przy okazji kilka mazurskich wiosek, tu chodzi o przegięcie jakiego dotąd się chyba nie dopuściłam. Nie wiem jak ja teraz spojrzę dziadkowi w oczy czy w ogóle kiedykolwiek jeszcze zasmakuję kotletów schabowych babci Krysi. Oczywiście najbardziej honorowym rozwiązaniem byłoby pokajać się przed dziadkiem i oddać dorobione klucze deklarując, że był to jednorazowy wybryk. Niestety honor to najbardziej deficytowa rzecz w moim przypadku:/