Badanie dna w deszczowy wieczór.
Oto kolejna notka, która mogłaby zaczynać się od słów: nie mogę zasnąć. Nie mogę zasnąć, bo mój moralny ład został zgwałcony. Już wcześniej ulegał poważnym naruszeniom, ale w tą niedzielę uległ przemożnej potrzebie akceptacji i rozprysł się na miliony kawałków, zdematerializował się. Wypadałoby zacząć od konkretów. Chcecie bajki, oto bajka. Wiem, że wcale nie chcecie tego słuchać, ja też nie przepadam za dokumentowaniem kolejnych stopni mojego upodlenia, ale kto wie, może będzie to dla kogoś nauką? Właściwie, szczerze w to wątpię, ale muszę znaleźć jakieś usprawiedliwienie dla swojego ekshibicjonizmu. Niedzielny poranek nie wyróżniał się niczym szczególnym spośród wszystkich poprzednich weekendowych poranków. Zapewne obudziłam się, zjadłam śniadanie i usiadłam za komputerem sądząc, że spędzę tak resztę dnia. A nie, przepraszam, miałam jeszcze wtenczas w planach pobieżne przygotowanie się do referatu, który czekał mnie kolejnego dnia. Nic nie zwiastowało w każdym razie, że będzie to dzień, w którym pożegnam się z i tak wątpliwym spokojem sumienia. Hmm... czy potrzebujemy tych wszystkich wstępów? Czy one sprawią, że chociaż w jakimś nikłym procencie ocenicie mnie mniej surowiej? Czy pomogą mi samej pozbyć się przeświadczenia, że staczam się z niewiarygodną prędkością? Nie mam złudzeń, więc odpuśćmy sobie wszelkie introdukcje. W przedstawieniu biorą udział nastepujące postacie: ja, Stanisław, kolega Stanisława, zwany dalej Piotrkiem. Jest niedzielny wieczór czy tez może popołudnie, choć trudno to stwierdzić, bo słońce dawno już zaszło. Właśnie kończę marnotrawić czas przed komputerem, z zamiarem zajęcia się nauką, gdy słyszę dźwięk smsa. Już na sam widok nadawcy nabieram podejrzeń, że mój referat jest poważnie zagrożony. Owym nadawcą jest w rzeczy samej Stanisław, który pyta się mnie czy obecnie przebywam na terenie Torunia. Zgodnie z prawdą odpowiadam, że tak. Zostaję zaproszona na piwo, ale wciąż miotam się pomiędzy szczątkami mojego poczucia odpowiedzialności a chęcią zasmakowania w końcu w studenckim życiu towarzyskim, pozornie się opieram, ale w duszy liczę na to, że zostanę przekonana. Tak tez się dzieje, o 21 mamy się spotkać pod Kopernikiem. Jest godzina 19, mam zatem 1,5 godziny by doprowadzic się do porządku. W pośpiechu napełniam wannę wodą, kąpie się, ubieram, maluję, z mokrymi włosami, wybiegam na przystanek. Pobeżnie lustruję rozkład szukając odpowiedniego połączenia, jest za piętnaście 21. Źle interpretując rozpiskę dochodzę do wniosku, że najbliższy autobus mam za 30 minut, postanawiam iśc na kolejny przystanek. Tam po mniej więcej 5 minutach pojawia się autobus, w który wsiadam. Już wiem, że się spóźnię, więc wysyłam Stanisławowi smsa o treści: będę za 15 minut. Jadę przyglądając się swojemu odbiciu w drzwiach. Stwierdzam, że nie wyglądam przesadnie ładnie. Mam smutny, zniechęcający wyraz twarzy. Z rozmyślań wyrywa mnie jednak głos kobiety wypowiadającej nazwy przystanków. Wysiadam na placu Rapackiego. Jest 21:02, marszowym krokiem zmierzam w kierunku starówki, na 10 minut po 21 stoję przy pomniku, lecz nikogo tam nie zastaję. Wysyłam więc kolejnego smsa i po 2 minutach dostrzegam Stanisława i Piotrka. Stanisław wyglada jak Stanisław, prawdopodobnie jednak schludniej niż przy ostatnim spotkaniu. Piotrek jest wzrostem podobny do Stanisława, może niewiele wyższy, z twarzy wydaje się być studentem co najmniej III roku, co w sumie nie jest tropem aż tak odległym, bo jak się później dowiaduję, jest na roku II. Dochodzi do przedstawienia, choć imię Piotrka szybko mi wylatuje z głowy i muszę się mocno wysilić, by wyłapać ze swobodnej wypowiedzi, jak właściwie nazywa się ten chłopak. Na poczatku mało się udzielam, wcielam się bardziej w rolę wolnego słuchacza, kolejne piwa zdecydowanie jednak zmieniają moją rolę... Odechciało mi się pisać. Środek jest mało ciekawy, to znaczy, ciekawy z mojego punktu widzenia, ale strzeszczenie go wam raczej nic nie wniesie. Po prostu kolejne puby i kolejne piwa, w międzyczasie wódka żołądkowa gorzka zapijana sokiem pomidorowym na fosie. W ostatnim pubie, przy ostatnim piwie, nie pamiętam, czy ja zaczynam dotykać ręki Piotrka czy też Piotrek dotyka mojej, w każdym razie wszystko się rozkręca, dotykam jego brody i pod pretekstem identyfikacji zdjęć na ścianie dosiadam się bliżej niego. Piotrek ku mojej uciesze nie zwleka, pod pozorem studenckiego bucha dotyka ustami moich ust. W dalszej konsekwencji całujemy się długo i intensywnie, zupełnie wypada mi z głowy fakt, że w ten oto sposób pozwalam by Panem Trzecim został widziany po raz pierwszy i założę się, że ostatni w życiu, bliżej nieznany mi jegomość, który ani nie wykazuje szczególnego zainteresowania mną (prócz tej jednej chwili), ani tym bardziej ze wstępnego wywiadu nie pasuje do mojego profilu ideału. Ale co robić, zabawa się rozkręca, na pubowej ławie dochodzi niemal do penetracji. Dziewica, to określenie wybitnie ironicznie brzmi w odniesieniu do mojej osoby. Co z tego, że nie pozwoliłam by doszło do konkretnego aktu, skoro doświadczyłam już niemal wszystkiego poza tym. Dziewictwo to stan umysłu, którego już nigdy nie doświadczę. Piękno, które straciłam. W bliżej niewyjaśnionych okolicznosciach (tu mam wyrwe w pamięci) wychodzimy z pubu i kierujemy się w stronę mieszkania Stanisława i Piotrka. Aha - należy nadmienić, że Stanisław został studentem I roku etnologii w Toruniu, o czym dowiaduję się tego dnia właśnie. W mieszkaniu panuje syf okrutny, na podłodze porozlewane są jakieś płyny, dookoła walają się brudne ubrania i naczynia, na fotelu leży nieumyta patelnia. W tej chwili jednak nie ma to dla mnie większego znaczenia. Zdecydowanie chcę zasnąć u boku Piotrka, lecz tu zostaję okrutnie odrzucona, Piotrek idzie spać na kanapę do sąsiedniego pokoju. Jako, że przyroda nie znosi próżni, pakuję się - sic! - pakuję się do łóżka Stanisława - jak gdyby czując niedosyt upokorzenia. Dobry Stanisław przyjmuje mnie pod swoją kołdrę. Wspaniałomyślny. Boże, jestem odrażająca. Dla własnego dobra, powinnam to skasować, a wciąż kreślę kolejne słowa. Trochę rozmawiamy, trochę macamy, ale nic poza tym. Noc dłuży się nieprzyjemnie, nie potrafię spać przy Stanisławie, lecz mimo to doczekuję świtu. Nie wiem własciwie, dlaczego nie wracam do siebie, przecież nikt mnie tam nie potrzebuje. Leżę, dumam, przewracam się z boku na bok. W pobliżu 7, słyszę jak budzi się Piotr i ich trzeci współlokator. Słyszę również jak w pośpiechu przygotowując się do wyjścia rozmawiaja o mnie. Rozumiem jednak tylko jakieś urywki, ale to wystarczy bym wiedziała, że staję się właśnie obiektem kpin. Boli, strasznie boli, rozrywa mózg świadomość bycia pierwszą lepszą. Zakrywam twarz kocem, by się na mnie bezczelnie nie gapili i by nie przysporzyć im dodatkowo tematu do głupich komentarzy, których musiałabym słuchać udając, że śpię. Zaraz po ich wyjściu ubieram się i wychodzę. Mam wrażenie, że wszyscy przechodnie wiedzą, że w czasie, gdy oni, normalni ludzie, zaczynają nowy tydzień, ja wracam z imprezy, z pewnością śmierdzi ode mnie alkoholem, z pewnością wyglądam jak najgorszy menel. Staram się jednak zagłuszyć te myśli. Wsiadam do tramwaju, kilkanaście minut później otwieram drzwi mieszkania. Robię to na tyle nieumiejetnie, że budzę mojego współlokatora. Musi być zdezorientowany, gdyż dotąd o godzinie 8 zwykłam wychodzić z mieszkania, a nie do niego wchodzić. Wszystko to jednak mało mnie obchodzi, jest 8 a ja chcę spać, chcę pić, chcę wymiotować. Do tego dochodzi jeszcze sprawa referatu na 13, którego praktycznie nie tknęłam. Uczyć się nie mogę ze wzgledu na mój stan. Wymiotować nie mogę ze względu na jakies absurdalne poczucie przyzwoitosci wobec współlokatora. Spać tym bardziej nie mogę, bo co raz dotkliwiej uświadamiam sobie jak mało czasu zostało do 13 a problemy żołądkowe również nie sprzyjają spaniu. Jedyne co mogę to pić, choć za sprawą wody ulga i tak nie jest tak wielka jakbym chciała. W napięciu wyczekuję aż mój współlokator wyjdzie na zajęcia, niestety tego dnia ma je wyjątkowo późno. W międzyczasie wpada jeszcze kobieta od mieszkania pod pretekstem mierzenia linoleum w kuchnii. Wszystko się tak niemożliwie dłuży, a ja nie mogę zamknąć oczu, bo w jednej chwili cały świat zaczyna mi wirować. Na szczęście, w końcu zostaję sama w mieszkaniu, klękam przed porcelaną jako to robią anorektyczki i próbuję zaznać ulgi. Niewiele mi to pomaga, ale przynajmniej już nic nie wiruje gdy zamykam oczy. Kładę się na chwilę, budzik nastawiam na 11. Nie śpię, ale leżę z nadzieją, że w jakimś nikłym stopniu chociaz mój organizm się zregeneruje. Boję się cokolwiek jeść, boję się pić kawy. Korzystając z nieobecności współlokatora, na głos uczę się referatu. Jak się okazuje wyjątkowo skutecznie. Podczas prezentacji moja trema tak przecież w świecie znana, zostaje zminimalizowana do nerwowego spogladania na ekran. W praktyce, nikt nie jest w stanie stwierdzić, że ta okolicznośc w sposób szczególny mnie stresuje, prędzej można mi udowodnić, że mam we krwi jakieś 10 promili alkoholu. Praca zostaje oceniona na 5. Wracam do domu. Pozorny happy end, lecz co z moją duszą? Biedną, nieszczęśliwą duszą, która w poszukiwaniu akceptacji gotowa jest się odrzeć ze wszelkiej godności. Niech cierpi, ale ze Stanisławem się nigdy więcej nie spotyka, bo nie zniesie - niech mi uwierzy - nie zniesie większej dawki upokorzenia, choćby nie wiem jak pragnęła męskiego ramienia. Nigdy więcej.