Długo i bez sensu...
Korci mnie, żeby napisać, że jest źle, że cierpię i zarywam noce płacząc, bardzo bym chciała tak napisać, bo to przecież byłoby w moim stylu, ale nie mogę. Może ktoś w końcu by mnie pożałował, łaskawie. Z głębokim żalem stwierdzam jednak, że jest nawet fajnie i choć się nie wysypiam, to nie mam samobójczych myśli, aaaale - by was zbytnio nie zmartwić - dodam, że to typowo chwilowy dla mnie stan, spowodowany umówieniem sie na internetowe spotkanie w Toruniu. Otóż znalazłam sposób na nudę samotności i korzystając z czasu, który powinnam przeznaczyć na naukę przez ostatnie kilka wieczorów gościłam na regionalnym czacie. Po odpędzeniu wszystkich sponsorów i wypieleniu intelektualnie niepełnowartościowych, ostało mi się kilku wspaniałych, z których wyłoniłam zwycięzcę dzieląc się z nim numerem gadu-gadu. Nazywa się Dawid, w mojej opinii jest trochę wycofanym społecznie chłopaczkiem o wygórowanych wymaganiach wobec kobiet (dziewic mu się zachciało, dobre sobie!), który tłumaczy swoje niepowodzenia z ludźmi wybitnym indywidualizmem, będącym oczywiście świadomym wyborem. Cóż, można by powiedzieć, że to taka moja męska odmiana... sprzed 2 lat. Ostatnio mój idealizm stracił nieco... no i w najgorszych snach nie chciałam mieć męża - ekhm - niedoświadczonego. Co prawda nie widziałam jeszcze jego zdjęcia i szczerze mówiąc spodziewam się najgorszego (chociaż długich włosów ponoć nie ma, więc może nie będzie tak źle), ale ryzyko jest wpisane w koszta, jak to się mówi. Czuć niestety za to, że jest młody (z metryki rok starszy ode mnie) i niektóre jego poglądy są takie, że boki zrywać, aaale, jak się okaże stanowczy, a nie mamałygowaty, to się mu wybaczy i tą młodość. Mimo poczucia przewagi, trochę się stresuję, bo czuję, że jestem gruba, a to jest najgorsze i w najgorsze stany mnie wpędza, gdy widzę to subtelne rozczarowanie na mój widok połączone ze zmieszaniem. Mam jednak nadzieję, że do niedzieli nie dojdę do wniosku, że z tego powodu nie warto wychodzić z domu i jednak się z nim spotkam. Staram się niczego nie spodziewać i na nic nie nastawiać, ale nie ukrywam, że przydałby mi się w końcu chłopak. Taki z prawdziwego zdarzenia. Dooobra, znacie tą śpiewkę, więc nie kontynuuję.
Tak właściwie zasiadłam tu z zamiarem opisania tej bardziej naukowej części studenckiego życia. Coś o wykładowcach, coś o wykładach, coś o przystojnych doktorantach....yhyhyhy! Ale wiecie, że u mnie wszystko sprowadza się do mężczyzn, więc powiem w ten sposób: jest jeden profesor... ach, scyzoryk! ładne koszule nosi i ogólnie dobrze wygląda z piątego rzędu. Jednym spojrzeniem potrafi przyprawić o palpitację, ale ma jedną zasadniczą wadę typową dla swojego rodzaju, jest stary. Nie wiem jak przeżyję egzamin u niego, bo wyczuwam, że lubi sobie od czasu do czasu poszydzić, a pewnie jedyną rzecza jaką będę mogła mu zaprezentować, będzie moje bezgraniczne uwielbienie, ale nie będę dywagować skoro nie wiem czy jutra dożyję, a co dopiero sesji wiosennej.
Szczerze mówiąc ciężko mi pisać o tym moim studenckim zywocie. Na roku jest zdecydowana przewaga dziewczyn, chłopacy to jakieś 20-30% więc jest czym się smucić, ale mam wrażenie, że po wstępnym odsiewie ta dysproporcja zmaleje. Jakość tego grona raczej średnia. Dużo osób dostało się tam jedynie dzięki zmienionym (na przystępniejsze) wymaganiom rekrutacji i to widać (w gruncie rzeczy też się do tego grona zaliczam, więc skąd to przekonanie o własnej wyższości?). Właściwie do tej pory nikogo nie kojarzę z imienia i czuję się tam jak ostatni wyrzutek. Niby winą za to obarczam to, że przegapiłam kilka integracji (nie miałam dostepu do Internetu), ale sama też niewiele wysiłku wkładam w to by się przedstawiac i zabiegać o względy. W pierwszym tygodniu jakoś tak miałam więcj ochoty, teraz się zniechęciłam, bo widzę, że już pierwotne zarysy grupek są stworzone i mogę być potraktowana jak intruz.
Jeśli chodzi o wykłady to przeważnie da się na nich wytrzymać, a na prawie konstytucyjnym jest naprawdę ciekawie, ale już na przykład takie prawa człowieka, pożerają mnóstwo energii i trzeba mieć dużo samozaparcia by w ogóle wstać na tą 8:15 i zjawić się w audytorium. Niestety wraz z dniem dzisiejszym nie mogę już się chwalić 100% frekwencją. Odpuściłam sobie dzisiaj podstawy ekonomii, bo na wcześniejszym wykładzie znów zaczęłam się czuć jak w szkole. To znaczy siedziałam, profesor coś mówił, a ja jedynie zmieniałam pozycje, ewentualnie szukałam po sali obiektów westchnień. Nie mogłam się skupić, chciało mi się spać i zabijać. Wróciłam więc do domu z zamiarem zrobienia czegoś pozytecznego i jak się można było domyślić wylądowałam przed komputerem:/ Ale wcale nie mam zamiaru rezygnować z wykładów, jeszcze wierzę, że zacznę się uczyć.
Yhyhyhy fajny informatyk mi dzisiaj router konfigurował :>
Full oldschool, nic nie widać, wiem.