O złośliwości liczb.
To prawda, co mówią na mieście, tegoroczne arkusze maturalne z matematyki nie przyczynią się do zwiększenia liczby samobójstw wśród nastolatków. Z pewnością wyniki dla wielu maturzystów staną się źródłem niewyczerpanej satysfakcji, którą w papierowej postaci opatrzonej pieczatką CKE będą wieszać nad swym łóżkiem i z dumą pokazywać japońskim turystom. Niestety, moja ściana pozostanie w stanie nienaruszonym. Zgubiła mnie pycha i nieuwaga. Znałam odpowiedzi na 94% zadań zamkniętych, miałam koncepcję na rozwiązanie 90% zadań otwartych, jak się okazuje wszystkie były poprawne, lecz... znów dało o sobie znać moje niedbalstwo, a cyfry złośliwie się przestawiały. Nie chcę szacować jak bardzo mi to zaszkodziło, chcę się pozytywnie rozczarować. Powmawiać sobie teraz, żę napisałam fatalnie i cieszyć się później ze średniego wyniku, który uznam za szczyt moich możliwości. Niesłychanie denerwuje mnie ten hurraoptymizm w społeczeństwie maturzystów. Podobnie jak w przypadku polskiego można się spodziewać, że średnia wyników będzie wysoka. Życie... Idę powtórzyć conieco z angielskiego. Może jest chociaż jakiś cień szansy na Toruń, a jakby Bóg dał może nawet Wrocław...
A wiecie, co jest najlepsze? Z każdym kolejnym dniem robi mi się na plecach coraz lżej, tak jakby mi spadały z nich cegły. Niby ciąży mi jeszcze prezentacja z polskiego, uwiera historia, ale tak naprawdę, jeśli rozpatrywalibyśmy wyłącznie Toruń (który między nami mówiąc, właściwie spełnia moje ambicje), to pojutrze, po godzinie 17 będę już wolnym człowiekiem. Najchętniej wybrałabym się z tej okazji w piatek na kajaki, ale ten straszek niepewności w sprawie nietkniętej prezentacji trochę mnie paraliżuje. Dodatkowo, co niespotykane, nabrałam ochoty na naukę historii, a takich rzeczy nie można lekceważyć. Może jest szansa zmienić jeszcze swoje przeznaczenie.