Indoor...
Nie ma towaru w mieście jak to kiedyś śpiewał czy też melodeklamował Kazimierz Staszewski. No, nie ma filetów z indyka w mojej zamrażarce! Nie ma ich nawet w mojej przydomowej Biedronce, śmiem nawet twierdzić, że we wszystkich Biedronkach tego grodu nie ma filetów z indora! Podczas tej indorowej absencji wracam do czasu i miejsca, gdzie nikt nigdy nie cierpiał na indorowy głód bowiem jego Biedronka miała dział mięsny. A było to za górami, za lasami, za kolejowymi torami, w drodze na Pisz, czyli krócej mówiąc Szczytnie, do którego jak wiecie lub nie wiecie, przez mojezaskakująco nudne wprowadzenie, udałam się w ten piątek. Hah, to ja to może będe pisać takimi seriami, bo całkowicie mi wena spłynęła, jeśli w ogóle można było o niej mówić.
Jestem co najmniej niezadowolona z przebiegu tego weekendu. Główne przyczyny są dwie. Przez całe 3 dni sobie folgowałam w sprawie diety, a że prócz tych 3 dni folgowałam sobie jeszcze wcześniej, to sprawa zaczyna nabierać obfitych i przygnębiających kształtów. No, a do tego jeszcze sprawa tej koleżeńskiej wizyt,y podczas, której miałam ochotę przytrzasnąć sobie uszy bowiem wszystkie ostre przedmioty przezornie schowałam wcześniej. Ja nie wiem, co jest ze mną nie tak. Po prostu tak mnie nudzą i żenują te ludzie, że żal tyłek ściska! Znowu byłam zmuszona oglądać jakąś chałę dla nastolatków. Z ta jednak różnicą, że tym razem nie było na kim oka zawiesić. A dzisiaj poniedziałek - szkoła, koleżanki i koledzy... to gdzie ja schowałam te noże?