O tym, że nie śpię
Tak oto przyszłam sobie tutaj, albowiem dawno notki nie pisałam. Ciągle czekam aż skończy się ten bałkański kocioł maturą zwany:/ W końcu zacznę mieć jakieś życie, jakieś przygody, o których będę mogła pisać, może w końcu przestaną mi wypadać włosy, może jak Joasia Brodzik po porodzie urządzę sobie postrzyżyny. To znaczy nie mam w planach porodu... Chociaż jak wiemy wakacje to jedna z poważniejszych przyczyn ciąży. Jednak to nie jest przedmiot dzisiejszej debaty. Dzisiejsza debata jest chyba przedmiotu pozbawiona. Na samo słowo "przedmiot" przechodzą mnie ciarki. Wiąże się on bowiem ze słowem "literatura" tworząc określenie "literatura przedmiotu", która to rzecz jest częścią składową mojej nietkniętej bibliografii. Może nie znowu takiej nietkniętej, bo przecież w bibliotece byłam, spotkałam pana bibliotekarza i zrobiłam przed nim z siebie idiotkę, coś wyszukałam i coś tam wypożyczyłam, ale nie miałam odwagi jeszcze się za to zabrać. Przede wszystkim zmieniłam temat, po części zawierzając się ślepemu losowi.
Na wybranie tematu i refleksję nad nim miałam czas mniej więcej od września. Niestety, moja zaskakująca niechęć do robienia czegokolwiek w sprawie matury, nawet do myślenia o niej, sprawiła, że wybrałam temat na 5 minut przed ostatecznym potwierdzeniem deklaracji maturalnej. Jakoś tak ostatnio mam, że bez noża na gardle nie wykazuję żadnej aktywności. Wydaje mi się jednak, że to ogólnie tendencja mojego rocznika, ale to wcale nie powinno mnie usprawiedliwiać. W każdym razie napisałam o tym zdaniu się na ślepy los, gdyż - nie wiem czy o tym wcześniej nie pisałam, pewnie tak - temat jest dość prosty ("Mit o Prometeuszu i jego literackie ujęcia"), ale cały zabawa polega na tym, by nikt z około 240 pozostałych uczniów przystępujących do matury nie wpadł na pomysł opracowania podobnej bibliografii, bo grozi to dyskwalifikacją z zawodów. Jestem jednak na tyle wyczerpana już powagą sytuacji, że popadłam w tumiwisizm i ogólne odrętwienie. Nie mogę nawet powiedzieć, że nie cieszyłabym się z takiego przebiegu zdarzeń. Może przez ten rok "wolnego"(w cudzysłowie, bo po wyklęciu z rodziny przez ojca pewno musiałabym iść do pracy) zdarzyłoby się coś pożytecznego. Mimo wszystko chyba lepiej nie ryzykować, bo jeszcze się okaże, że wróżby moich rodziców o kasie w Realu się sprawdzą i będzie bida. Strasznie przykro mi się robi, gdy jedno przez drugie krzyczy, że powinnam już składać tam podanie, ale widocznie w ich pojęciu ma to służyć mojej motywacji.
Dzisiaj dla przykładu Pani Matka Dobrodziejka wróciła od babci, gdzie gościła również moja ciotka wujeczna, która żywo relacjonowała przygotowania swojego wnuka do matury, na co moja mama nie mogąc się pochwalić niczym nad to, że "Ala była w bibliotece", zzieleniała z zazdrości w przekonaniu, że jej dziecko jest takie beznadziejne i w ogóle nie myśli o przyszłości. W tym oto kolorze wróciła do domu i od wejścia zaczęła mi tutaj oburzać się nad głową. Że temat jest rzeczywiście drażliwy, zaczęła się pyskówka. Nie przepadam za pyskówkami, bo zwykle gadam bzdury, takie pojedynki niestety wymagają odrobiny inteligencji, więc szybko z ataku przeszłam do obrony, zamknęłam się w pokoju i poszłam spać. Ten przeklęty Mariuszek mnie wykończy! Nie dość, że ten sam rocznik co ja, to jeszcze, podobnie jak ja, nie mając pomysłu na przyszłość, wybiera się na prawo. Przez to dyskretnie czuć w powietrzu ducha rywalizacji pomiędzy moją mamą a matką Mariuszka. Osobiście staram się nie zawracać tym głowy, ale wiadomo, że całkiem pozbawiona zawiści nie jestem. Zewsząd ta presja, wyłysieję jak nic!
Jeszcze jakiś palant wysłał mojej mamie walentynkę i ten fakt został przez nią utajniony, więc coś może być na rzeczy. Jak dziecko... Grrr a czy Mariuszek też musi się mierzyć z takimi problemami?