Rozrub
Jest 17:31, godzina największego napięcia. Przyjdzie, abo nie przyjdzie. Oby nie przyszła, bo uciec już nie zdołam (choć herbatę zaparzyłam do mojego super - trzymającego ciepło sześć godzin - kubka i w razie potrzeby nagłego wybiegnięcia na mróz, stoi zwarty i gotowy), a miejscówka, którą sobie umyśliłam, niespodziewanie okazała się być zajęta. Chodzi oczywiście o dziadkowe mieszkanie, które niemal 365 dni w roku stoi puste i aż zaczęłam się zastanawiać czy by nie zrobić na tym nieopodatkowanego biznesu (pensjonat, hotel?), ale kosztowałoby mnie to z pewnością zbyt dużo nerwów. Nie wiecie o co chodzi? Ech.. to właściwie trochę dłuższa historia, ale jeśli prawdą jest, że mój brat jest teraz w Gdańsku, więc nikt za chwilę nie bedzie mnie strzelał w łeb za to, że siedzę przy jego komputerze, to chetnie się tąż historią podzielę. Bylebym tylko zbyt tego nie rozwlekła, bo i w łeb dostanę... Nie pamiętam kiedy, prawdopodobnie, w któryś z wrześniowych wieczorów wymknęłam się z domu i dobiegłwszy na ostatni tego dnia autobus
Dodaj komentarz