O samousprawiedliwianiu...
Na nic zdało się to całe psucie komputera. Mama kupiła dzisiaj laptopa. Nie wiem czy przyczynił się do tego brak dostępu do internetu (moja sprawka) czy potrzeba bycia mamą nowoczesną, ale tak czy owak, tym oto sposobem domostwo państwa K. weszło w XXI wiek, a Alicja K. po raz kolejny stanęła w obliczu zagrożenia niezdania matury poprzez zbyt częste przesiadywanie w sieci. Samodyscyplina to termin, którego znaczenie muszę poznać w najbliższym czasie. Historia to dziedzina wiedzy, którą powinnam intensywnie zgłębiać w najbliższych dniach.
Skoro (matko, napisałam "szkolo"!) już weszliśmy w te przykre tematy, dodam, że w sprawie przygotowań do matury podjęłam głupią decyzję, mianowicie postanowiłam odpuścić sobie zajęcia dodatkowe z polskiego. Wstępnie tylko na okres wielkich mrozów, ale w praktyce pewnie bedzie to oznaczać, że już do samego kwietnia moja noga tam nie postanie. Nie była to decyzja podjęta bez żalu, oczywiście najabardziej boli kwestia wyrzuconych w błoto pieniędzy (tymi oto ręcami zarobionych!), ale dokucza również świadomość, że na pewno przez te 3 godziny w tygodniu coś mądrego do głowy by mi wpadło.
Dlaczego zatem zdecydowałam, że chodzic jednak nie będę? Długo nad tym dumałam szukajac wystarczającego usprawiedliwienia aż w końcu wymyśliłam rzecz następującą: jak wiecie, bo wszem i wobec się swoim snobistycznym zwyczajem chwalę, oprócz zajęć z polskiego uczęszczam (hmm... to dość znaczne uogólnienie) jeszcze na zajęcia z historii i j. angielskiego. Zajęcia z historii odbywają się w środy między godziną 16:30 a 19:00, zaś lekcje angielskiego mają miejsce we wtorki i czwartki w godzinach 17:15 - 18:45. Dodam jeszcze, że w obu przypadkach, tracę godzinę z życia na dojazd i powrót do domu(łącznie).
Teraz sobie policzmy: gdy dziwnym zbiegiem okoliczności zdarzy się, że będę w mojej ulubionej szkole na wszystkich lekcjach to zanim przedostanę się do domu minie 14:00, aby nie spóźnić się na zajęcia dodatkowe, będę musiała wyjść z domu w okolicach godziny 15:45, a do domu wrócę zdecydowanie po 19. 15:45 odjąć 14:00 daje 1:45 czasu względnie wolnego, w którym mogę postawić buty na kominek, przebrać się w ciepły dres, powiesić przemoczone spodnie na grzejnik, przygotować i zjeść obiad, następnie przepakować plecak i przebrać się w ciągle wilgotne od śniegu spodnie. W tym czasie raczej nie odrobię lekcji, nie przeczytam nawet rozdziału książki, nie wspominając już o jakimkolwiek odstresowaniu się po szkole czy puszczeniu zwykłego bąka (no, musiałam napisać:P).
Natomiast, gdy wrócę po 19 do domu, pierwsze co zrobię, to umyję rączki, przygotuję i zjem kolację, spojrzę na zegarek i zobaczę, że jest już 20:00, następne 30 minut zajmie mi szeroko pojęta toaleta, po której okaże się, że zasypiam nad książką. Później pobudka o 5:30 no i kolejny odcinek serialu życiem zwanego. Z pozoru plan możliwy do wykonania, lecz niestety szkoła wymaga nie tylko fizycznej w niej obecności, lecz od czasu do czasu również przygotowania się na sprawdziany. Z resztą pół biedy byłoby, gdyby nauka oznaczała jedynie konieczność spędzenia z książką przykładowo godzinki i gwarantowała zdobycie dobrej oceny. Niestety ludzki organizm lubi płatać figle.
Dla przykładu mój organizm ma kiepski układ nerwowy. Serce jak dzwon, wątroba jak u niemowlaka, a nerwy niestety do niczego. Łatwo ulegam stresowi, przejmuję się najmniejszymi pierdółami i ryczę na zawołanie jak krowa (bo płuca też mam dobre). Mój organizm oczywiście stara się walczyć z wszystkimi tymi niedogodnościami i otóż wybrał sobie na to dość dziwny sposób - w reakcji na stres i zły humor po prostu kieruje mnie w stronę łóżka. Ja się kładę, że niby na chwilkę, że niby tylko zmrużę oczy, że niby... I śpię. A nauka idzie w las, jak to się pięknie mówi. Mam nadzieję, że do wiosny mi przejdzie, ale biorąc pod uwagę, że z miesiąca na miesiąc mój stres bedzie rosnąc, nie powinnam na to liczyć.
Się rozgadałam. CHodzi mi o to, że musiałam zrezygnować z tego polskiego, bo nie tylko fizycznie mnie to wykańczało, ale też psychicznie. W ogóle nie miałam czasu na naukę, nie wszystko dawało się robić w weekendy, niedawno doszła jeszcze ta zima, więc naprawdę byłam bezbronna. Mam nadzieję, że mimo wszystko odciążenie poniedziałków pozytywnie wpłynie na moje dalsze przygotowania. Zanudziłam was, prawda? Takie już są te notki, w których przekonuję sama siebie.
W szkole też nie idzie mi koncertowo. Koncertowo i owszem jest, ale po wywiadówkach. Ostatnia miała miejsce w czwartek i naprawdę było głośno, chociaż po części też i cicho. Paradoksalnie, gdy jest cicho znaczy to, że sytuacja jest naprawdę poważna. I taka też jest, to prawda. Nawet nie mam odwagi się "pochwalić" moją średnią. Ciągle zwalam wszystko na zimę, ale gdy na maturze napiszę, że czegoś nie wiem, bo akurat przy uczeniu się danego zagadnienia miałam typową dla mnie zimową depresję, to egzaminator co najwyżej dobrodusznie się uśmiechnie. Trzeba wziąć się za siebie! O rany, ale przynudzam. Już naprawdę przechodzę sama siebie... Sami widzicie, że to z braku życia pozaszkolnego. Co by tu poruszyć... Może ja już nic ruszać nie będę, tylko wezmę się za sprzątanie. Obiecuję, że jutro i przez najbliższe dwa tygodnie nie powiem ani słowa o szkole.
Dodaj komentarz